Ciągle w pędzie. I nagle... Stop! Złe samopoczucie. Choroba, operacja! „Niezbędna chemioterapia”- kiedy słyszę te słowa nie wiem - śmiać się czy płakać. Idzie rak nieborak, jak uszczypnie będzie znak?
<!** Image 2 align=right alt="Image 25484" >Czerwiec. Zwykłe zajęcia, jakiś wywiad i... Nagle wściekły ból w podbrzuszu. Niezbędne są badania w szpitalu. Wypis brzmi optymistycznie - zdrowa. Trzy miesiące później idę do przychodni. Ginekolog ogląda obraz na monitorze USG - „Coś nie tak z jajnikiem”. Koleżanka załatwia mi konsultację u znanego profesora S. Operacja jak najszybciej! Jak najszybciej!
Wszystko dzieje się jak w czarnej komedii: siostra Halinka dyrygująca niczym sierżant przygotowaniami do operacji. W sali namiętna dyskusja: Tusk czy Kaczyński? W telewizji na okrągło seriale. Dzień po operacji profesor mówi: - Niezbędna chemioterapia. Szok. To nie tak miało być, mieli tylko wyciąć, co trzeba. Chce mi się płakać. I śmiać. Idzie rak nieborak, jak uszczypnie będzie znak - kiedy tak się zabawialiśmy? Na podwórku?
Tylu młodych i starych!
Pierwsza chemia. - To tylko trzy dni w szpitalu - myślę stojąc w kolejce do laboratorium, w oczekiwaniu na morfologię i badanie poziomu markerów nowotworowych. Tylu młodych i starych! Wśród nich Dziula, koleżanka z podwórka. Znany bydgoski lekarz nie dawał jej szans. Jej brat, oficer, poszedł do niego w mundurze i zagroził, że zastrzeli się, jeśli ten nie podejmie się operacji.To było osiem lat temu, zdążyła za mąż wydać córki.
Nowicjuszka
Po godzinie są wyniki, więc z identyfikatorem na nadgarstku, jak dla niemowlęcia, już w szlafroku, wsiadam do windy i karnie staję w nowej kolejce. Tutaj wszyscy są tak samo ubrani, z tym samym, spłoszonym wyrazem oczu. Pielęgniarka prowadzi długi wywiad, waży, mierzy, mówi, czego mogę się spodziewać. Słowa prawie do mnie nie docierają. Trzyosobowa sala, ja czwarta, na dostawkę.
<!** reklama left>Czekam na łóżko. Ostatnie krople płynu spływają do żył młodego mężczyzny z Brodnicy. To jego piąty dzień. Spuchnięty. Wreszcie koniec! Salowa pucuje, przywożą odkażone łóżko. Potem rozmowa z lekarzem. Doktor M., spokojny, rzeczowy. - Mamy europejski standard leczenia, nic lepszego ani w Berlinie, ani w Paryżu pani by nie dostała. Jest nadzieja. Startujemy z dobrego pułapu. Poziom markerów nowotworowych niezbyt przekracza normę.
W sali jestem jedyną nowicjuszką. Smakuje mi obiad, kolacja. Dziś tylko małe, białe tabletki - dwa razy po godzinie 20. Małgosia, urzędniczka po 40. nie może w siebie nic wdusić, „w żyłę” bierze od wczoraj. Gdy usłyszała „rak”, dała sobie trzy miesiące, napisała testament. W jej rodzinie nikt na raka nie chorował, wiadomości o chorobie omijała, żeby nie zapeszyć. Dręczy mnie gadaniem: - Pierwsza chemia to pestka, potem strach do domu wracać, okropne wymioty, wszystko śmierdzi, nawet dezodorant.
Włos jeży mi się na głowie.
Kapu, kapu, kap!
Rano siostra sprawnie wkłuwa wenflon w dłoń. Na stoliku pojawia się taca z butelkami, duże, małe: taxol, platyna, przeciwymiotne. Z kroplówką 24 godziny bez przerwy. - Nie jest źle, mamy przecież Teodora, pospacerujemy sobie - śmieje się Ewa, inowrocławianka. Stojak na kroplówki kojarzy się jej z wujem Teodorem, przystojnym, dostojnie kroczącym mężczyzną.
Jedna butelka się kończy, druga zaczyna. Kapu, kapu, kap! Czy, aby nie za wolno, a może za szybko? Dzwonki co rusz. Pielęgniarki biegają. Ile kilometrów w nogach na dyżurze? Twarz mi płonie - alergia, ale zastrzyk przynosi ulgę.
Janka z podtoruńskiej wsi milczy, jest zdruzgotana, to miał być jej ostatni raz, a markery gwałtownie podskoczyły. Korpulentna pani P. z Chełma Lubelskiego tryska humorem. Sama przyjechała autobusem i sama wraca. Ma za sobą pobyt w wielu szpitalach, wierzy, że tylko tu jej pomogą. - Wydałam majątek na lekarzy, córki mnie sponsorują - mówi pogodnie.
Zmęczenie rośnie. Nie można porządnie się umyć, spuchnięte ciało, ale wreszcie koniec! Małgosia bezmyślnie powtarza: - To jeszcze nic!
Trzymam się, ale w domu padam na łóżko. Szlocham.
Hurra! Nie wymiotuję! Odkładam poradnik dla pacjentów, bo strach łapie za gardło. Chemia niszczy chore komórki, ale uszkadza też zdrowe. Co mi rąbnie? Popękają naczynka? Czuję, że moja skóra nie znosi chemii. Wsparcie męża, spotkania, telefony od przyjaciół i znajomych dodają siły. Spacery do lasu. Luiza Hay podpowiada, że mogę uzdrowić swoje życie, wyrzucając z serca gniew. Psycholog szpitalny przekonuje, że nie pora na wyciszenie, trzeba wyzwolić ducha walki. Komu wierzyć? Złe sny, swędzi ciało, wysypka na głowie. Znajoma lekarka przepisuje lek na alergię. Ale czy nie kłóci się to z chemią? Uspokajam się po telefonie do szpitala. W niedzielę, ledwo 10 dni po chemii, włosy spływają z wodą. Nazajutrz idę do fryzjera, ścina resztki na zero. - Masz taką ładną głowę - pociesza mąż. W second-handzie widzę zabawny turbanik. Jadę do szpitala po receptę na perukę. Kiedy leżałam na oddziale, lekarka odmówiła jej wystawienia, bo „włosy są, a NFZ sprawdza dokumentację”.
Przed gabinetem lekarskim spotykam młodą kobietę. Płacze. Mąż przystojny niczym Brad Pitt. Przed przyjęciem na oddział spowiada się pielęgniarce. Kobieta płacze, bo chirurg powiedział jej po operacji, że rokowania są niepomyślne. Pocieszam ją, jak umiem. Przecież z choroby wyszli Kamil Durczok, dziennikarz, Krystyna Kofta, pisarka - jej książka „Lewa, wspomnienie prawej” postawiła mnie na nogi.
Koleżanka, która nadal toczy swoje boje o zdrowie radzi: - Nie daj się zbyć byle czym! Potraktuj chemię jak zadanie do wykonania: idziesz, bierzesz w żyłę, wracasz! Nieoceniona rada! Przez pół roku powtarzam ją jak mantrę.
Uzdrawiająca trucizna
Co 21 dni ten sam rytuał: laboratorium (zawsze kolejka), oddział. Tylko emocje coraz większe. Czy wyniki będą na tyle dobre, żeby wziąć chemię? Czy uda się polowanie na salę, którą opiekuje się doktor M.? Mam wrażenie, że nadajemy na tej samej fali, to pomaga.
Przyjazne twarze personelu, ksiądz nieprzyjemny, wścibski do bólu. Ola, która wyszła za mąż za rozwodnika, odmawia przyjęcia komunii, nic nie tłumacząc. Ksiądz czuje się dotknięty. Nie rozumie.
- Boję się chemii, boję się, że w szpitalu trafię, jak ostatnio, na nawiedzoną słuchaczkę Radia Maryja i boję się księdza - zwierza mi się zdruzgotana.
Babki trzymają fason: ładne piżamki, na głowie chustki, turbaniki. Płacz w poduszkę. Rozmowy o chorobie, o życiu. Wymiana doświadczeń. Lepszy sok z marchwi czy buraczków? Co jeść, gdy jedzenie rośnie w gardle, a jeść trzeba. Żeby morfologia była okay, żeby móc wypić swoją porcję uzdrawiającej trucizny.
Kawki w gnieździe
36 godzin z Teodorem bez przerwy to program dla Izy, co dwa tygodnie. - Wszystko można wytrzymać - przekonuje. Jest twarda. Nie załamała się, gdy lekarz „bez znieczulenia” powiedział, że ma znikome szanse. Poszła do innego. Okazało się, że pierwszy źle odczytał wynik tomografu.
Im dalej w las, tym więcej drzew. Metal w ustach, bolą żyły, drętwieją palce. Walczę ze słabością. Trochę gimnastyki, spacery. Ale żeby tylko się nie przeziębić, bo z gorączką na oddział nie przyjmą.
Kłopoty z koncentracją. Angielski nie wchodzi do głowy. „Szanghajska kochanka” to lektura akurat dla mnie. Jak balsam działa muzyka Cesarii Evory. I kawki za moim oknem zaciekle walczące o odzyskanie zabudowanego przez spółdzielnię gniazda.
Ostatnia chemia. Doktor M. na do widzenia: - Mam nadzieję, że to był tylko epizod.
- On chodzi do tyłu, ja do przodu, przypadkiem się spotkaliśmy, nigdy więcej! - żegna mnie Ewa. Ona też odzyskała nadzieję.
Wracam do domu! Kawki w gnieździe! Będą młode! Tak się cieszę! Wygraliśmy. I one, i ja.