Kiedy wyruszam się na backpackerską wyprawę, to staram się wybierać „dzikie” miejsca. Im mniej białych, tym lepiej. Lubię kiedy wyprawa od początku wiąże się z jakimś wyzwaniem – mówi Karolina Sypniewska, autorka wystawy W kręgu obrzędów. Azja i Oceania.
<!** Image 2 align=none alt="Karolina Sypniewska" sub="Karolina Sypniewska (25) – bydgoszczanka, pasjonatka dalekich wypraw na własną rękę. Niedawno wróciła z 2-letniej podróży z Bydgoszczy lądem w stronę Australii. Jechała stopem do Iranu, przemierzyła dziki Pakistan, wspięła się na ponad 5500 m.n.p.m, by ujrzeć najwyższą górę świata – Everest (Nepal). Zawsze pod ręką ma aparat fotograficzny. Zdjęciowy zapis jej podróży można śledzić na blogu www.sypkarola.geoblog.pl, a także na wystawie w bydgoskim Muzeum Fotografii, której wernisaż odbędzie już 10 września, o godz. 18.">
Kręcą cię podróże?
Straszliwie.
Skąd wzięła się ta zajawka?
Wszystko zaczęło się wiele lat temu. Kiedy miałam 7 lat rodzice zabrali mnie do Meksyku i wtedy złapałam bakcyla. Oczywiście to nie była taka wyprawa, jak te moje ostatnie – wiesz wycieczka wykupiona w biurze podróży, bez jakichś ekstremalnych przeżyć.
Rodzice też są pasjonatami podróży?
Tak, to zdecydowanie pasjonaci. Ta podróż otworzyła mi oczy na świat, ale jakoś nie bardzo czułam takie wycieczki z biura podróży. Ja chciałam zwiedzać świat inaczej i tak w moim życiu pojawił się backpacking[z ang. – podróżowanie z plecakiem – przyp. red.]. To było jakieś 6 lat temu. Moja pierwsza taka indywidualna podróż odbyła się właśnie wtedy. Pojechałam do Ameryki Środkowej. Plan był taki, żeby kupić tylko bilet w dwie strony, po czym znaleźć jakąś pracę w Meksyku. Nawet nie po to, żeby zarabiać. Bardziej chciałam podszkolić swój hiszpański, poznać nowych ludzi.
Czy taki wyjazd poprzedzasz jakimś, internetowym jak sądzę, kontaktem z kimś na miejscu, czy jedziesz w ciemno?
Wtedy, przy pierwszym wyjeździe nie było jeszcze takiej opcji, więc jechałam zupełnie na dziko. Dopiero na miejscu udało mi się poznać jakichś ludzi, co nie było trudne, bo mieszkałam w hostelu w 12-osobowym pokoju. Wiesz, ci ludzie tam się cały czas zmieniali. Przyjeżdżali, spali, jechali dalej. Wtedy stwierdziłam, że ja też tak chcę, że nie chcę siedzieć w jednym miejscu. Podobało mi się to, że oni wracali właśnie z Gwatemali, z Belize, z Hondurasu... Kolega zostawił mi przewodnik po Kubie i tak się jakoś złożyło, że udało mi się na tę Kubę dotrzeć. Teraz jest już trochę inaczej, głównie dzięki portalowi o couchsurfingu, czyli „kanapowaniu” po całym świecie. Od tego się to zaczęło i w sumie już od kilku ładnych lat właśnie w sieci poznaję nowych ludzi, nawiązuje kontakty z osobami, które mieszkają w miejscach, które zamierzam odwiedzić. Dzięki temu zazwyczaj udaje mi się już zawczasu załatwić sobie jakąś miejscówkę.
Jak rozumiem biura podróży, zorganizowane wycieczki, zwiedzanie fakultatywne, to raczej nie twoja bajka?
Zupełnie nie moja, chyba że sama taką wycieczkę prowadzę...
A zdarzało ci się już prowadzić wycieczki?
Tak, czasem pilotuję wycieczki. Jestem właśnie na etapie nawiązywania współpracy z jednym z bydgoskich biur podróży, więc może będę to robić częściej. Generalnie dotychczas udało mi się pilotować zaledwie kilka wycieczek i zawsze były to raczej mniejsze grupy i egzotyczne miejsca, jak na przykład Ameryka Południowa, czy kawałek Azji.
No właśnie, zauważyłem, że wybierasz raczej niestandardowe kierunki. Czy to znaczy, że takie klasyki w stylu Hiszpania, Grecja, Turcja, Tunezja nie mają u ciebie „wzięcia”?
To nie do końca tak jest. Generalnie, kiedy wyruszam już na taką backpackerską wyprawę, to staram się wybierać takie „dzikie” miejsca. Im mniej białych, tym lepiej. Lubię kiedy wyprawa od początku wiąże się z jakimś wyzwaniem. Wiesz, kiedy trzeba trochę się zakręcić, żeby załatwić sobie bilet na autobus, kiedy trzeba stać w jakichś mega-kolejkach, kiedy trzeba się trochę pomęczyć, żeby coś otrzymać w zamian. A nie tak jak w Europie, gdzie praktycznie wszystko jest podane na tacy, jeśli tylko ma się pieniądze.
No tak rzeczywiście jest w zachodniej Europie. A co myślisz o takich miejscach jak Rosja, Ukraina, generalnie wschodnie rewiry Europy, ewentualnie Azja?
Z ta Rosją to trafiłeś, bo akurat tam udało mi się swego czasu studiować – jestem po lingwistyce stosowanej, angielsko-rosyjskiej, więc w czasie studiów udało mi się wyjechać i przez pół roku studiować w Moskwie. Dzięki temu udało mi się trochę zasmakować tego moskiewskiego życia. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym w tym czasie nie odbyła kilku dodatkowych podróży w różne ciekawe miejsca w Rosji. Z drugiej strony kilka lat temu moją taką drugą dłuższą podróż odbyłam koleją transsyberyjską do Azji. To też było dla mnie ogromne przeżycie i niesamowite doświadczenie. Odpowiadając na twoje pytanie – tak, ten „blok wschodni” jest mi zdecydowanie bliższy niż zachodnia Europa. Choć od tej ostatniej też jakoś radykalnie nie stronię. Uwielbiam Hiszpanię. Mówię po hiszpańsku, co bardzo ułatwia mi kontakty z tamtymi ludźmi.
Jak rozumiem, preferujesz raczej cieplejsze kraje, niż te, w których dominuje chłód?
Zdecydowanie. Nie jestem jakimś wielkim zmarzluchem, ale o wiele bardziej wolę się pocić niż marznąć. (śmiech)
Skoro poruszyliśmy już wątek studencki, słyszałem, że rozpoczęłaś studia na antypodach???
Tak – rozpoczęte i skończone. To były takie podyplomowe, roczne studia PR-owe. Udało mi się dostać na Uniwersytet Słonecznego Wybrzeża i przez rok tam studiowałam, pracując jednocześnie. Mogłam się więc w końcu wypakować z tego plecaka po ośmiu miesiącach tułaczki. (śmiech)
Jak rozumiem podróże - tę swoją pasję starasz się łączyć z życiem zawodowo-studenckim?
Tak.
A wyobrażasz sobie, że można inaczej? Wiesz, chodzi mi o to, czy można tak dogłębnie zwiedzać świat tylko w ramach pewnego relaksu, nie łącząc tego z pracą? Czy spotkałaś na swej drodze ludzi, którzy jak Cejrowski sprzedali lodówkę i ruszyli w podróż życia?
Takich osób spotkałam całkiem sporo. Pamiętam taką parkę, pochodzącą też z okolic Bydgoszczy, która wynajęła mieszkanie, rzuciła prace i na dwa lata wyruszyła w trasę. Innym przykładem był pewien Polak, który ze Śląska wyruszył pieszo do Indii. Zajęło mu to dwa lata. Ja spotkałam go na etapie pakistańskim, więc jeszcze trochę zostało mu do przejścia. (śmiech) Podsumowując – tak spotkałam wielu ludzi, którzy rzucili wszystko i wyruszyli w świat na kilka lat – dopóki im się kasa nie skończyła, czy po prostu nie znudziło im się to, bo nie ukrywajmy - takie dłuższe, ciągłe przemieszczanie się bywa męczące. Ja przez to, że jednak w tej Australii miałam roczną przerwę, siedziałam w jednym miejscu, w którym miałam przyjaciół, samochód, pracę, gdzie prowadziłam bardziej ustabilizowane życie, mogłam odpocząć trochę, naładować baterie, znaleźć siły, żeby pojechać jeszcze do tej Nowej Gwinei, której zresztą w większości poświęcona jest moja wrześniowa wystawa [szerzej piszemy o niej w następnym artykule – przyp. red.].
A nigdy nie korciło cię, żeby zostać w którymś z tych miejsc, które wydawać by się mogło przysłowiowym rajem na ziemi?
Oczywiście widziałam wiele takich „rajskich” miejsc, do których kiedyś pewnie chciałabym wrócić, kto wie – może nawet tam zamieszkać, ale w momentach, w których tam byłam, nie czułam, żeby ten czas już nadszedł, nie czułam, że to jest to jedno, jedyne miejsce.
Czyli podróż trwa?
Zdecydowanie. Wracając jeszcze do poprzedniego pytania, to trzeba wyjaśnić, że urok miejsca często nie zależy od tego gdzie ono jest położone. To ludzie tworzą klimat danego miejsca i to oni sprawiają, że chce się tam wracać.
<!** reklama>
Masz jakąś taką prywatną mapę swoich ulubionych miejsc?
Tą mapą jest praktycznie cały świat. Nie potrafiłabym wybrać tego jednego, ulubionego. Za dużo ich jest. Gdybym jednak musiał stworzyć takie Top 5, to znalazłyby się tam zdecydowanie „dzikie” miejsca, w których byłam. Z pewnością byłaby to Papua Nowa Gwinea, Bangladesz, Birma, Pakistan i na pewno Indie.
Co cię urzekło w tych krajach najbardziej?
Wiesz co, chyba chodzi o to, że ludzie, których tam spotkałam nie są przyzwyczajeni do turystów, w związku z tym inaczej na ciebie patrzą – nie traktują cię jak chodzącego dolara. Oni nie chcą od ciebie kasy, chcą cię poznać, tak jak ja chciałam poznać ich. Dla mnie to zawsze było bardzo ważne – kontakt z tubylcami, obserwowanie ich życia niejako od wewnątrz, obcowanie z nimi takimi, jakimi są naprawdę. Zdecydowanie ludzie i ich życie to jest dla mnie priorytet, nie jakieś tam zabytki, których zresztą w miejscach, które odwiedzałam nie ma aż tak dużo.
A czy ci ludzie zawsze reagują otwartością, czy jednak zdarzało ci się, ze spotykałaś się z pewnym dystansem, z barierami, które musiałaś stopniowo przełamywać?
Trzeba zacząć od tego, że ja zawsze podróżuję z takim przeświadczeniem „uśmiech za uśmiech”, które zazwyczaj doprowadza mnie do ludzi otwartych, którzy w 95 procentach odwzajemniają moje uśmiechy. Oczywiście nie zawsze jest tak dobrze od samego początku. Czasami trzeba przebrnąć przez kilka przełamujących lody zdań, trzeba przeżyć kilka momentów razem i - nie ukrywam - wtedy najbardziej pomaga mi znajomość języka. Ja zawsze staram się nauczyć chociaż kilku podstawowych fraz w języku, którego używa się tam dokąd jadę. Wiesz, czasem chodzi nawet o to, żeby ich nieco rozśmieszyć niż poważnie porozmawiać. Oczywiście bardzo często z pomocą przychodził mi „język migowy”. Często łatwiej za pomocą rąk i „kalamburów” wytłumaczyć o co mi chodzi, niż za pomocą słów, których czasem brakuje.
Iloma językami się posługujesz?
Na poziomie przynajmniej komunikatywnym mówię po hiszpańsku, rosyjsku i angielsku oczywiście. Troszkę musnęłam tez bengalskiego będąc w Bangladeszu czy w Indiach, bo tam mało ludzi mówi po angielsku, a ten język, choć wcale nie jest prosty, jest jakoś tak dziwnie skonstruowany, że można go jakoś w miarę swobodnie przyswoić. Tak samo język pidgin [dosłowna nazwa brzmi: tok pisin – przyp. red.] w Papui Nowej Gwinei, który jest językiem oficjalnym tego kraju, ale jest jakby łamanym angielskim. To znacznie ułatwiało komunikację.
Jak rozumiem, poza angielskim, którego pewnie uczyłaś się od podstawówki, pozostałych języków uczyłaś się „w praniu”?
Tak. Może poza hiszpańskim, którego też uczyłam się podczas studiów, no i rosyjskim oczywiście.
Podróżujesz sama, czy z ekipą?
Zazwyczaj bywało tak, że podróżowałam sama. Dla przykładu w tej mojej podróży do Ameryki Środkowej to był totalnie mój pomysł. Kupiłam bilet i poleciałam. Przygoda zaczęła się tam. Podobnie było z tą koleją transsyberyjską, którą podróżowałam w sumie pięć miesięcy. Wtedy też wyjechałam sama. W praktyce jednak rzadko podczas takiej podróży jestem sama, bo jest wielu podróżników takich jak ja i nie trudno trafić na ich towarzystwo. To dawało mi pewną wolność, możliwość wyboru – poznawałam kogoś, kto towarzyszył mi w trasie, ale kiedy miałam ochotę być sama, to też nie było z tym problemu. Trochę inaczej było z moją ostatnią, dwuletnią podróżą. Przez pierwsze sześć miesięcy towarzyszyła mi moja przyjaciółka – Dominika, a przez pierwsze dwa tygodnie była z nami jeszcze jedna koleżanka, więc de facto „na stopa” wyruszałyśmy we trzy, ale na etapie od Istambułu do Indii towarzyszyła mi tylko Dominika.
Jak rozumiem, nie jesteś typem domatora?
No, wychodzi na to, że nie bardzo. (śmiech) Choć oczywiście nie zakładam, ze te podróże będą się ciągnąć przez całe moje życie. Dopóki jednak jestem jeszcze młoda i nic mnie specjalnie nie trzyma w jednym miejscu, to chciałabym ten czas jak najlepiej wykorzystać...
... czego ci z całego serca życzę.
Dzięki.