Myślę też, że nie dziwią już akcje pomocowe dla małych, rodzinnych firm, funkcjonujących w tym samym miejscu od wielu lat - jak na przykład pewien sklep z luksusowymi, ręcznie robionymi pralinami przy ulicy Cieszkowskiego w Bydgoszczy albo księgarenka przy ulicy Gdańskiej.
Natomiast kłopoty spadające na duże, dotąd świetnie radzące sobie na rynku firmy często wywoływały efekt nazywany przez Niemców Schadenfreude, wylewający się w Internecie w postaci złośliwych komentarzy. Na szczęście nie jest to reguła, o czym bydgoszczanie przekonali się w ciągu mijającego tygodnia. Pożar Fabryki Lloyda wywołał bowiem mnóstwo reakcji nie tylko wyrażających współczucie, ale i chęć konkretnej pomocy. Trwa i dobrze rozwija się zbiórka, której celem jest okrągły milion złotych na odbudowę klubu.
Świadczy to, przede wszystkim, o sympatii klientów, jaką w ciągu zaledwie kilku lat istnienia zaskarbiła sobie Fabryka Lloyda. Oryginalny wystrój, miła i kompetentna obsługa, ciepła atmosfera i ciekawa oferta kulturalna pozwoliły klubowi rozwinąć skrzydła po trudnych miesiącach pandemicznych lockdownów, które nastąpiły niemal natychmiast po otwarciu Fabryki Lloyda. Ale świadczy też o szacunku dla Łukasza Glińskiego - charyzmatycznego szefa tego przybytku, który uratował z niemal kompletnej ruiny cenny dla dziedzictwa miasta budynek dawnej stoczni rzecznej. Szacunek ten wzmacniały akcje charytatywne, w które bez ceregieli angażowała się Fabryka.
Mamy teraz okazję przekonać się, że karma wraca. Wierzę, że jeszcze zabawimy się w dawnej hali montażowej stoczni.
