
Maciej Klotz był uczestnikiem pierwszej, jedynej edycji programu „Wyspa przetrwania”, emitowanego w telewizji Polsat jesienią 2017 roku. Widzom reality show został przedstawiony tak: „45-letni przedstawiciel handlowy z Bydgoszczy. Od czternastu lat żonaty, ma dwie córki, którym nie potrafi niczego odmówić. Od dziecka trenował judo, kilkakrotnie był mistrzem Polski juniorów młodszych. Obecnie jeździ rowerem, uprawia sporty walki, wspina się w górach i gra w rugby w II-ligowym klubie Alfa Bydgoszcz. W wieku 22. lat wsiadł na motocykl i wyruszył do Australii, ale… dotarł niestety tylko do Egiptu”.
Kim jest dziś?

Życie na wyspie uświadomiło mi, że mogę przesuwać swoje granice: jestem w stanie szybko zdobyć pożywienie, nie jest dla mnie problemem spanie na piasku, pod gołym niebem. Chwilę trwało, zanim oswoiłem się z tym, że kiedy wstaję o świcie, nie mogę po prostu włączyć światła i wstawić wody na herbatę. Żeby to zrobić, muszę najpierw rozpalić ognisko. Pewnego wieczoru, próbując rozpalić ognisko, o mało co nie spaliłem szałasu. Wszystko poszłoby z dymem. Ale się zrobiło zamieszanie! Wszyscy się zbiegli, żeby gasić pożar. Dopiero gdy już się udało, ekipa zorientowała się, że działo się coś, co warto byłoby nagrać, dlatego w programie tego nie było. Do dziś mam kontakt z uczestnikami programu. Tak, naprawdę, mimo że przecież ostro rywalizowaliśmy, dziś kumplujemy się, mamy wspólne wspomnienia, a najbardziej chyba łączą te historie, które wymagały od nas jakiegoś wyrzeczenia czy poświęcenia. Raz w roku spotykamy się u Bartka. Jemy, rozmawiamy, a gdy odpoczywamy nad wodą, żartujemy, że może zaraz przypłynie butelka z zadaniem od Damiana. Program wpłynął na moje życie. Zmieniłem pracę, bo uznałem, ze potrzeba mi nowych wyzwań. Wiosną, chciałbym na poważnie ruszyć z organizacja survivalowych wypraw. Taki wyjazd, dłuższy pobyt w lesie, w surowych, np. norweskich, warunkach jest świetnym sposobem na poznanie siebie, na reset, odświeżenie myśli. Ale i momentem, kiedy trzeba powiedzieć samemu sobie: sprawdzam. Sprawdzam, ile zniosę, jak jestem odważny, jak silny, jak samodzielny.

Marlena Ciochocka jest finalistką VIII edycji programu Master Chef emitowanym w telewizji TVN.[/b] Mieszka w Chełmży z mężem i synkiem, Jasiem. Od programu, w którym zapowiadała, że otworzy własną restaurację (może w Toruniu), minęło półtora roku. Co u niej nowego?

- Prywatnie jest całkiem podobnie, czyli: rodzina na pierwszym miejscu. A zawodowo? W końcu robię to, co kocham - mówi. Rzeczywiście marzyłam o własnej restauracji i dalej marzę, ale to jest cel, który zostawiam na kolejne lata. Teraz mam swoją firmę i zajmuję się zawodowo prowadzeniem bloga, współpracą z markami foodowymi i fotografią kulinarną. Prowadzę również wiele warsztatów kulinarnych, niestety teraz większość odbywa się online, ale mam nadzieję, że już niedługo wrócę do spotkań na żywo. Wiedziałam po programie, że - aby osiągnąć sukces - muszę ciężko pracować, bo „sława” szybko przemija, dlatego zainwestowałam wiele, aby zbudować bazę, na której mogę pracować w przyszłości. Mocno wspierała mnie rodzina, a przede wszystkim mąż, który wierzył w mój sukces. Mam jeszcze wiele pomysłów na działania, na siebie, na to co mogę zrobić, ale na wszystko przyjdzie czas. Na razie zapraszam wszystkich czytelników na mojego bloga i Instagrama, bo dzięki odbiorcom wszystko co robię, ma sens.