Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Luz-blues, w siatce same dziury [rozmowa z Adamem Grabowskim]

Marek Fabiszewski
Adam Grabowski trenerem siatkarek Pałacu Bydgoszcz jest od grudnia 2014 roku.
Adam Grabowski trenerem siatkarek Pałacu Bydgoszcz jest od grudnia 2014 roku. Filip Kowalkowski
Z 46-letnim Adamem Grabowskim, trenerem siatkarek Pałacu Bydgoszcz, rozmawiamy o sporcie, przede wszystkim siatkówce, o samorealizacji, o kobietach, o muzyce, o innych zainteresowaniach, o rodzinie, o sposobach spędzania wolnego czasu.

22 grudnia minęły dwa lata, kiedy został Pan trenerem Pałacu. Jak z perspektywy czasu widzi Pan te trzy sezony (pół, cały i pół – przyp. Fa)? W pierwszej rozmowie, zamieszczonej na klubowej stronie, powiedział Pan, że nie przychodzi do Bydgoszczy jako rewolucjonista…
Zdecydowanie tak. Mam swoje przemyślenia, mam swoje pomysły na tę dyscyplinę sportu, ale ja nie funkcjonuje oderwany od rzeczywistości. Są pewne stereotypy, jeśli chodzi o funkcjonowanie klubów, zespołów, grupy tych dziewczyn i jest mi ciężko z tym walczyć. Wiele rzeczy bym na pewno zmienił i inaczej to zorganizował, no ale w pojedynkę nie mogę tego zrobić. I nie chodzi tu o Pałac, ale w ogóle o dyscyplinę, siatkówkę żeńską. Wiele rzeczy mi się nie podoba, ale to może zmienić tylko grupa ludzi.

A bardziej konkretnie, o co chodzi?

Przede wszystkim nasza dyscyplina leży na łopatkach, jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne. Inaczej to musi funkcjonować. Jeżeli ludzie, którzy zawiadują siatkówką chcą, żeby zdobywać medale, mam na myśli imprezy międzynarodowe i reprezentacje Polski, to musi się zmienić myślenie w klubach. A w klubach jest przede wszystkim na pierwszym miejscu presja wyniku. Pomijamy pewne rzeczy. Przede wszystkim chodzi o przygotowanie lekkoatletyczne i gimnastyczne. Wszyscy idą w siłownię, w noszenie ciężarów. Już w minisiatkówce wszyscy wojują o medale, jest tylko jedno pytanie: kto jest najlepszy na osiedlu, kto w województwie, kto w Polsce. Choroba zaczyna się już tam. Rywalizacja fajnie, ale jak ja chcę zrobić rozgrzewkę, taką gimnastyczną na zwykłym materacu, to 19-letnia zawodniczka, która kończy wiek juniorki, która zawodowo ma się zajmować siatkówką, nie potrafi zrobić przewrotu wprzód, czy w tył. Albo nie potrafi biegać. Sprinterski bieg przez pięty, to są jaja przecież. Nie jestem lekkoatletą, ale miałem do czynienia z nimi i wiem jak wygląda bieg sprinterski. Dlatego uważam, że do siatkówki powinni trafiać byli lekkoatleci, tak jak pracowałem z Mirkiem Cyganem w Sopocie, czy z Tomkiem Nagórką w Łodzi. Uważam, że tacy ludzie są bardzo odpowiedni w takiej dyscyplinie.

A jak zmienił się sportowo Pałac w tym czasie, gdy jest tu Pan?

Pałac dał mi wolną rękę, jeśli chodzi o poczucie bezpieczeństwa i zaufanie. To na pewno. Nie ma jakiś nerwowych ruchów, bo jak pracowałem w innych klubach bywało różnie. Jak tu przyszedłem, to zająłem ostatnie, dwunaste miejsce. Gdzie indziej już by mi dawno podziękowano, a tu dano mi szansę. No i prezes (Waldemar Sagan – przyp. Fa) zaufał mi i ja staram się jakoś odwdzięczyć swoim zaangażowaniem, swoim pomysłem na to wszystko.

A nie brakuje Panu takich sukcesów, jakie miał Pan w Pile, w Sopocie? Bo prowadzić drużynę, która tylko od czasu do czy coś tam wygra, a przeważnie jest w dolnych rejonach tabeli, to chyba nie jest fajne?

Było tego sporo, w piwnicy leżą te trofea. Dziesięć medali mistrzostw Polski, cztery Puchary Polski i medal mistrzostw Europy…

Zagląda Pan od czasu do czasu do tej piwnicy?

W piwnicy mamy klub lokatora, więc tam spotykam się dosyć regularnie z moimi znajomymi z Piły. Jednak staram się o siatkówce za dużo nie gadać. Natomiast fajnie jest zdobywać medale, fajnie jest być opisanym w gazetach jako zwycięzca, bo ta próżność człowieka gdzieś tam z tyłu głowy siedzi. Ale taką dziką satysfakcję mam wtedy, jeżeli można pracować dobrze i widzieć efekty swojej pracy. Takie małe sukcesy są bardzo fajne. Na przykład Kuba Głuszak z Polic, to młody człowiek, znam go bardzo dobrze, przyjaźnimy się, mamy ze sobą kontakt. Jest w takim momencie, gdy osiąga sukcesy, zdobywa medale i dobrze, ale prawdziwa weryfikacja jest wtedy, gdy dostajesz możliwość dwóch-trzech lat pracy i ciągniesz zespół z dołu, uczysz go grać. Naucz dzieciaki, które jeszcze nie bardzo wiedzą o co chodzi, wprowadź w dorosłą siatkówkę.

Czyli zaznaczyć w zespole taki autorski sznyt?

Tak, ale chodzi bardziej o ludzi. Bo ja przyjąłem zasadę, że pracuję z tymi, którym się chce. Jeżeli wyczuwam po drugiej stronie, że komuś się nie chce, to obojętnie, co bym nie robił i obojętnie jak bym nie robił, to i tak go nie zmuszę do roboty. Jeżeli nie ma w sobie pasji, nie ma zaangażowania, nie ma w sobie tego czegoś, to ja na siłę z kogoś gracza nie zrobię. Więc szukam w grupie, w drużynie, ludzi, którym się chce i na tej grupie się koncentruję. Im jest szersza, tym lepiej dla zespołu.

Czy siatkówka to przede wszystkim statystyka? Trener w trakcie meczu, czy zaraz po nim zagląda do arkusza i już ma wstępną ocenę, prawda?

Jeżeli te statystyki są na odpowiednim poziomie, to człowiek zawsze na nie zerknie. To prawda, że niektórzy trenerzy się ubezwłasnowolnili od tych statystyk. Zresztą wielu statystyków później zostaje trenerami, więc rozumiem, że nie mogą bez tego żyć. To chyba taki duch czasu.

Ale żeby spojrzeć w te statystyki, to zawodnik na parkiecie musi coś wykonać, albo nie.

Dla mnie ważniejszy jest obraz niż statystyka. Chodzi mi o zapisy wideo. Bo jeśli rozmawiam z zawodniczką i kładę przed nią statystyki,pokazuję, że gra tak czy tak, że tu powinna lepiej, to ja już wiem, że to jednym uchem wpada, a drugim wypada. I może to przynieść tylko odwrotny skutek. Zapis wideo, to jest podstawa rozmowy z zawodniczką, a te statystyki mogą być, nie muszą.

Dlaczego siatkówka?

W podstawówce grałem przez cztery lata w piłkę nożną w Polonii Piła, potem nagle w wakacje podrosłem kilka dobrych centymetrów i zacząłem dziwnie wyglądać i poruszać się. Koledzy zaciągnęli mnie na trening siatkarski. Po roku czasu przyjechał trener ze Stali Stocznia Szczecin, Wiesław Klimecki, i tam się przeniosłem. A po dwóch latach byłem już złotym medalistą mistrzostw Polski kadetów, a po trzech latach brązowym medalistą juniorów. Wróciłem do Piły, grałem w Polamie, ale mój krnąbrny charakter i niewyparzona gęba spowodowały, że musiałem trochę skrócić swoją karierę zawodniczą. (śmiech)

A propos niewyparzonej gęby, jaki styl zachowania trenera w trakcie meczu jest Panu bliższy: spokojny, analityczny, czy taki Nikołaj Karpol, car wśród trenerów siatkówki, wybuchowy, wulgarny?

Trenera Karpola poznałem osobiście. Poza meczem, poza parkietem, poza salą, to jest człowiek bardzo spokojny, wręcz flegmatyczny facet. Żartowniś, taki dusza-człowiek, fajnie się z nim spędza czas. Natomiast, gdy prowadzi trening, czy drużynę w meczu, to jest zupełnie innym człowiekiem. Tak że ewentualne porównanie mnie z Karpolem jest takie nie bardzo. Bo ja staram się być cały czas taki sam. Czy to w życiu prywatnym, czy w prowadzeniu zespołu. Nie przyjmuję żadnych póz i nie tworzę teatru. Po prostu staram się być sobą.

Czy dziewczyny na parkiecie są pamiętliwe, na przykład, gdy Pan coś im krzyknie dosadnego, albo w ostrych słowach?

O tak, na pewno. Wiele zawodniczek i wielu prezesów nie życzy sobie współpracy z takim człowiekiem jak ja. (śmiech)

Aż tak? Dostał Pan gdzieś wilczy bilet?

Zdaję sobie z tego sprawę, że nie jestem łatwy w obyciu i nie wszyscy potrafią ze mną wytrzymać. Dlatego w tym miejscu wielkie słowa uznania dla mojej małżonki Barbary, która ze mną wytrzymuje już 18 lat.

W Pałacu chyba nie jest tak źle?

Może tutaj akurat zebrała się taka ekipa, która trochę mnie już poznała. Staram się ludzi nie obrażać. Dziewczyny raczej wiedza, że niektórymi dosadnymi stwierdzeniami staram się je mobilizować. Nie jest to z mojej strony złośliwość, chęć upodlenia, czy chęć udowodnienia komuś , że się nie nadaje. Po prostu mówię siatkarce: gracza gra, zawodnik zawodzi. Od ciebie zależy kim chcesz być.

W sumie to ciężko taki zespół ogarnąć, bo w grupie są 17-, 18-letnie juniorki i zawodniczki już bardzo doświadczone, nie wypominając wieku, mocno po trzydziestce.

Dlatego powiedziałem, że pracuję z ludźmi, którzy chcą coś osiągnąć. Jeżeli chcą przyjść na salę, chcą się zmęczyć i chcą być lepsze, to ja z takimi ludźmi pracuję. Jeżeli trenerowi bardziej zależy niż zawodniczce, to wchodzimy w patologię. Załóżmy, że ja jestem zawodnikiem. Chcę grać na jakimś tam poziomie, a trener będzie mi wmawiał, chodził i truł truł, truł d..ę, że będziesz grał jeszcze lepiej, na jeszcze wyższym poziomie, będziesz grał w reprezentacji, będziesz mistrzem świata, a ja mówię: ale ja nie chcę, odwal się ode mnie człowieku, ja chcę grać na takim poziomie jak teraz, mi to sprawia frajdę. Wtedy obojętnie co by trener nie zrobił, to i tak nie zrobi ze mnie mistrza świata, bo nadajemy na innych falach, na innej częstotliwości. Ja na przykład ze wszystkich swoich podopiecznych zawsze chciałem zrobić mistrzynie świata, no i kapnąłem się, że to nie o to chodzi.

Jest Pan po prostu ambitny i nie da się tego ukryć.

No tak, ale ta ambicja powodowała, że rodziły się konflikty. Nie mogłem się pogodzić, że ktoś chciał być tylko średni. Stwierdziłem jednak: faktycznie, każdy ma wolny wybór. Bylejakość mnie nie zadowala, ale jeśli kogoś tak, no to jego sprawa, ale wtedy musimy się rozstać.

Cały czas pracuje Pan z dziewczynami, czy można powiedzieć, że poznał już Pan kobiety bardzo dobrze?

A jaki mężczyzna może powiedzieć, że poznał dobrze kobiety? To było karkołomne pytanie (śmiech) Czy to jest w ogóle możliwe?

Czy z chłopakami byłoby łatwiej, lepiej się pracowało?

Nie mam porównania. Ale były takie momenty, że chciałem zmienić w swoim życiu może nie dyscyplinę, ale pracę z kobietami na pracę z mężczyznami. Wszyscy ci trenerzy, którzy tak zrobili, a dobrym przykładem jest Piotrek (Makowski, trener siatkarzy Łuczniczki – przyp. Fa). Marian Kardas to samo, wszyscy oni mają skalę porównawczą. Ja takiej nie mam. I z tego co wiem z naszych rozmów, to jest zdecydowanie inaczej. Może troszkę prościej, łatwiej. Są też problemy, ale innego typu.

Zauważyłem, że na wyjazdowe mecze, nawet te bardzo blisko, przykładem Piła, czy Toruń, jedzie Pan z zespołem już dzień wcześniej. Z czego to wynika, nie ufa Pan swoim dziewczynom, że mogłyby się dobrze nie wyspać bez Pana trenerskiego opiekuńczego oka?

Nie, nie. W Toruniu była prosta rzecz. Ja zaplanowałem wyjazd w dniu meczu, no ale my nigdy w tej hali (Arena Toruń – przyp. Fa) nie graliśmy, nawet towarzysko, nigdy nie trenowaliśmy. A jest przyjęte, że w dniu meczu, dla przyjezdnych jest godzinny rozruch, żeby opatrzeć z salą, powystawiać, poprzyjmować trochę piłek, troszkę pozagrywać. I to jest plus minus 10 rano, a mecz jest o 18. I co wtedy robić przez te kilka godzin? Przecież nie będziemy chodzić po mieście. No więc trzeba wynająć hotel, zjeść obiad, wyciągnąć się, wypić kawę, porozmawiać. A cena hotelu od godziny 10 rano do meczu jest taka sam, jakbyśmy przyjechali wieczorem poprzedniego dnia i tu się przespali. No to jest oczywiste, że jedziemy wcześniej. To tylko względy finansowe i praktyczne, nic więcej.


Niezły z Pana obieżyświat - Piła, Mielec, Biłgoraj, Sopot, Łódź, teraz Bydgoszcz. No ale w upadku trenera, to chyba normalne, bo rzadko się zdarza, że trener jest przywiązany do klubu, do zespołu „na wieki”.

No właśnie, to jest ten stereotyp. Bo uważam, że to jest nienormalne, że trenerzy tak często zmieniają kluby. Owszem, są tacy, którzy chcą, którym to pasuje, ale ja na przykład nie chcę. Przed 12 lat pracowałem w Pile, nie będę opowiadał dlaczego z Piły się wyprowadziłem, bo oprócz tego, że ja miałem powody, to jeszcze moja żona miała powody, żeby z tej Piły odejść. Odszedłem nie z klubu, tylko z miasta. I tak zacząłem kursować po kraju. Ale odchodząc do Mielca nie miałem wcale zamiaru w tym mieście pracować rok, czy pół. Miałem plan, żeby popracować tam 5-6 lat, bo chodziło mi przede wszystkim o to, żeby dzieciak skończył szkołę. A jak ja tak jeżdżę po tej Polsce i on zmienia co chwilę szkołę, to wcale nie jest dobre dla niego. Dlatego moja żona też już się zbuntowała przeciwko temu i posłaliśmy syna do szkoły w Pile, stwierdziliśmy, że tam musi skończyć ogólniak, a ma dopiero 15 lat i jest w trzeciej klasie gimnazjum. Dlatego na pewno jeszcze przez trzy i pół roku żona z synem będą mieszkać w Pile.

A jest coś takiego w wypadku trenera, że przychodzi zmęczenie materiału, zasiedzenie się w jednym miejscu, w jednym klubie, z jedną drużyną?

12 lat pracowałem w Pile i jakoś zasiedzenia nie czułem. To jest bardzo prosty mechanizm. Jeśli jest drużyna, która nie za bardzo funkcjonuje z trenerem, no to drużyna, powiedzmy działacze, zmieniają trenera. Ale jeżeli trener dobrze funkcjonuje z zarządem, to trener wymienia drużynę. I wtedy jest nowe rozdanie.

Ale takie szerokie ruchy są możliwe, gdy klub dysponuje odpowiednimi pieniędzmi. A gdyby Pałac takie miał, to być może mielibyśmy w Bydgoszczy mistrza Polski?

No i widzi Pan, dochodzimy do takiego momentu, że już nie trzeba być trenerem, tylko organizatorem zajęć sportowych. A w takim wypadku zespół mogłaby prowadzić, nikogo nie obrażając, nawet szatniarka. Kupi się takie zawodniczki, takie samograje, które to zrobią. Ale dla trenera to żadna satysfakcja. Mam pięć złotych medali, trzy srebrne i dwa brązowe i w moim wypadku już nie chodzi nawet o medale, bo ja je już mam. Inaczej się patrzy na zespół, jeżeli się czuje swoją rękę na tym zespole. I na tym mi teraz bardziej zależy niż na kolejnym medalu. One w moim życiu nie za wiele zmieniły, nawet jeśli chodzi o kontekst finansowy.

A propos kontekstu finansowego, to podczas Pana pobytu w Sopocie, to tam były chyba niezłe pieniądze? Zawodniczki żyły wtedy jak pączki w maśle, chyba włącznie z trenerem?

To był taki okres, że my z trenerem Jerzym Matlakiem przyszliśmy do Sopotu właśnie po to, żeby te fanaberie, które tam były wcześniej, po prostu uporządkować. To był czas wyprowadzania klubu z długów. Być może ktoś miał jak pączek w maśle, ale ja tego nie doświadczyłem. Raczej byliśmy wersją oszczędnościową, po to, żeby mógł znowu przyjść zagraniczny trener i znowu żyć jak pączek w maśle. To wtedy z taką opinią o moim pobycie w Sopocie mogę się zgodzić.

Urodził się Pan w szczególnym dniu roku, 1 kwietnia, czyli Prima Aprilis, a imieniny obchodzi 24 grudnia, czyli w wigilię świąt Bożego Narodzenia.

Jeśli chodzi o urodziny, to ten dzień się chyba wytarł i takich kawałów, czy dowcipów ludzie sobie nie robią. Natomiast na moje 40 urodziny moi znajomi przygotowali mi niespodziankę, ale nie wypaliła.

Dlaczego?

O niczym nie wiedziałem i pojechałem na obóz siatkarski. Co ja wtedy odwaliłem! U mojego kumpla w lokalu już była zarezerwowana sala, był zamówiony zespół, który miał zagrać dla mnie. Mam wielu znajomych, którzy grają na wielu instrumentach i w wielu zespołach. Zorganizować kapelę, która grałaby moją ukochaną muzykę, to nie był problem. No, ale ja miałem wtedy inne zajęcie. A propos urodzin i imienin. Kiedyś w zespole pracowałem z Ewą Kasprów (panieńskie Ślusarz – przyp. Fa), w Pile, która podobnie jak ja obchodziła w te same dni urodziny i imieniny, czyli 1 kwietnia i 24 grudnia, bo wiadomo – Ewa. (śmiech)

Jakich cech nie lubi Pan u ludzi, a które Pan ceni?

Nie cierpię zakłamania. Nie mogę sobie poradzić z tzw. dyplomacją, którą nieraz uważam za kulturalne kłamanie. Taka nadmierna poprawność doprowadza mnie do szału, zwłaszcza, że ja mam bardzo wybuchowy charakter. Raczej nie zostawiam tego w sobie i mówię jak jest. A ponadto nie lubię ludzi, którzy co innego myślą, co innego mówią. I jeszcze co innego robią.

A co musi się stać, żeby Pana wyprowadzić z równowagi?

Jeśli ktoś mnie okłamuje, a nie musi tego robić. Jeśli się o tym dowiaduję, to wpadam w skrajności.

A takie sytuacyjne sprawy?

Nie, bez powodu nie wybucham, jeśli o to chodzi. Ale powiem, kiedy mi się poprawia humor. Jest taki wers z piosenki z zespołu „Ścigani”, brzmi tak: „Nic mnie tak nie wkurwia, jak wyobraźni brak”. Od razu mam uśmiech na twarzy, gdy to słyszę i faktycznie nic mnie tak nie wkurza, że tak powiem łagodniej. A z ostatniej chwili taka rzecz, która mnie martwi, smuci. Wielu moich znajomych, z którymi razem dorastałem, broiłem, gdy byliśmy nastolatkami, a potem, gdy byłem przy zakładaniu ich kapel muzycznych, pracowaliśmy razem, trzymaliśmy się razem, jest obok. Teraz gdy spotykamy się w lokalu, na koncercie, każdy ciągnie w swoją stronę: my, oni, te podziały polityczne są okropne. To mnie tak przeraża, że ludzie się tak dzielą, dają się dzielić. Kiedyś tego nie było.

Może to wynikać z braku czasu na kontakty ze sobą, braku czasu na rozmowy…

To jest następny duży temat, z którym się też borykam. Ludzie się nie spotykają ze sobą, nie rozmawiają. Ja na przykład jestem zdeklarowanym anty-fesjbukowiczem. Przede wszystkim sobie cenię bezpośredni kontakt. Oczywiście wiem, jak funkcjonuje Facebook, bo nie mogę być oderwany od rzeczywistości. Mój 15-letni syn Michał na nim jest i muszę wiedzieć co u niego w głowie siedzi. Ludzie przestali się ze sobą spotykać, rozmawiać. Wywodzę się z grona nauczycielskiego, jest lato, są wakacje i żeby kogoś gdzieś wyciągnąć, na jakiś festiwal, jakiś koncert, rowerem pojeździć, przy piwku posiedzieć, wyciągnąć z domu, spędzić ze sobą czas, zapomnij. To jest jakaś katastrofa. W jaką stronę my zmierzamy? Praca, dom i znowu praca. Zamykamy się w czterech ścianach i kontaktujemy się ewentualnie telefonicznie, albo na portalach społecznościowych.

Wychodzi Pan z treningu i…? Rozmawiałem z wieloma trenerami, przeważnie piłkarskimi i na przykład Andrzej Strejlau otwarcie mówił, że jest narkomanem futbolu. Piłka nożna od rana do wieczora, od wieczora do rana...

No cóż, mogę mu tylko współczuć. Ja to zupełnie nie ten typ. Owszem, jestem zaangażowany w swoją pracę, to nie podlega dyskusji. To co jest konieczne w tej pracy, to robię, ale… Tu akurat, w Bydgoszczy, mam taką możliwość, że jak jest trochę czasu, to od razu wsiadam w samochód i jadę do Torunia, do moich znajomych. Hard Rock Pub Pamela na ul. Legionów, to jest takie moje miejsce, gdzie spędzam wolny czas. Jeżeli tylko jest taka możliwość, to właśnie tam jest ten kontakt z muzyką, kontakt z ludźmi, tam nie czuję tych podziałów politycznych. Tam jest bardzo fajny zwyczaj, że muzycy przychodzą na koncerty innych muzyków. Bardzo fajne miejsce, bardzo fajni ludzie.

Ile jest prawdy w powiedzeniu, że ktoś czuje bluesa?

My mamy tyle czasu, żeby o tym rozmawiać? (śmiech)

Rozumiem, powiedział Pan w wywiadzie dwa lata temu, że o bluesie mógłby Pan rozmawiać całą noc. Zapytam więc, czy siatkarki Pałacu czują pod Pana ręką bluesa?

Nie, nie, nawet nie próbuję ludzi do słuchania tej muzyki namawiać. Nieraz uda mi się coś tam przemycić do młodego słuchacza, ale jest jedna ważna rzecz. Zupełnie inny jest odbiór płyt, a zupełnie inny muzyki w trakcie koncertu. Teraz żeby ktoś poczuł bluesa, poczuł w ogóle muzykę, to musi jej wysłuchać na żywo, a nie z nośników, z plastiku.

A skąd w Pana życiu blues, bo gdy się dowiedziałem, że jest Pan tak muzycznie ukierunkowany, to pierwsze co pomyślałem: pewnie grunge, albo coś mocniejszego, może nawet Metallica?

Owszem, mocniejszą muzykę też słuchałem. Kiedyś miałem nawet bilet na koncert w Londynie nieistniejącej amerykańskiej kapeli Black Crowes. Niestety, siatkówka zabrała mi tę możliwość. Musiałem być na treningu. Jerzy Matlak nie przewidywał takich rzeczy, żeby mnie puścić na coś takiego. Z tego samego powodu nie mogłem być też przy narodzinach syna. Bo dla trenera Matlaka liczyła się tylko siatkówka, a dla mnie niekoniecznie.

Najbardziej szalony wyjazd na koncert, albo taki koncert, który utkwił najbardziej w pamięci?

Tyle jest tego, tych wspomnień, że musiałbym sobie to na początek uporządkować w głowie, a na to nie mamy chyba czasu. Ale mogę wspomnieć o występie Keb Mo na Rawie Blues sprzed dwóch lat. Zrobił na mnie duże wrażenie. W 2016 roku byłem też na koncercie z udziałem orkiestry symfonicznej, którą dyrygował Krzesimir Dębski. 80 muzyków i Keb Mo. Byłem też na Claptonie, B. B. Kingu, na Johnie Mayallu, na Koko Taylor, na wielu, wielu innych. Gdybym zaczął wymieniać wszystkich artystów bluesowych, których widziałem na żywo, to bym się sam pogubił.

Zasadnicze pytanie: dlaczego właśnie blues?

Kiedyś się słuchało Scorpions, Iron Maiden, wspomnianą Metallikę i taki duński zespół Pretty Maids. To były troszkę czasy metalowe, potem punkowe. No i przyszedł 1 Maja, już w wolnej Polsce. Po raz pierwszy nie było obowiązkowych pochodów i zamiast na pochód poszliśmy z chłopakami w Pile na koncert Nocnej Zmiany Bluesa i Wielkiej Łodzi w ramach właśnie 1 Maja. Można powiedzieć, że wtedy strzała amora bluesowego mnie dosięgła i trzyma mnie do dziś. Potem moi kumple, którzy wysłuchali tego koncertu założyli zespół i grają do dziś, nazywają się All The Players. Od tego 1989 roku zacząłem poznawać bluesa i tak trzyma mnie to do dziś. I chyba nie puści.

Gwiżdże Pan przy goleniu, podśpiewuje sobie jakieś standardy bluesowe?

Nie, nie. Pod tym względem to ja jestem anty-muzyczny. Kiedyś na weselu zrobili karaoke, to nagrali, a ja potem siebie usłyszałem, to powiedziałem: Jezu, nigdy więcej nie dawajcie mi mikrofonu! To było oczywiście na jakimś tam szczególnym etapie zabawy, ale nie cierpię siebie słuchać, nie lubię swojej barwy głosu. Z muzykalnych gadżetów, to mam harmonijkę ustną w domu i sobie coś tam dmucham w nią, ale tak żeby nikt tego nie słyszał.

Wspomniał Pan o Facebooku, pytanie na gorąco: jak by się Pan zaanonsował jako mężczyzna, na przykład na portalu randkowym?

Dobre pytanie (śmiech), tylko że ja już jestem po jednym rozwodzie i takich rzeczy nie mam już w głowie. Mam poukładane życie rodzinne, więc to byłoby w moim wypadku takie psychiczne samobójstwo. Ale jeśli chodzi o mnie, to jestem do bólu szczery, a niektórych ludzi to boli. Co więcej? Nie miałbym czelności i odwagi mówić o swoich zaletach, bardziej mam świadomość swoich wad. Staram się je jakoś ukrywać i jakoś z nimi walczyć. Ale wszystkie te cechy, dobre czy złe, wychodzą w relacji z innymi ludźmi. Wiem tylko, że nie jestem człowiekiem, który z każdym może funkcjonować. Musi być płaszczyzna porozumienia. I wtedy jest OK. Natomiast jeśli nie czuję tej wspólnej częstotliwości, to raczej staram się nie przebywać z takimi ludźmi, bo po co?

A czego nie zrobiłby Pan drugiego człowiekowi?

(po chwili namysłu) No, chyba bym go nie zabił? A w sumie jestem bardzo prostą konstrukcją. Żona zawsze się śmieje ze mnie, że jestem bardzo prosty w obsłudze, raczej skomplikowanych elementów we mnie nie ma.

A mógłby Pan coś więcej powiedzieć o rodzinie?

Żona Barbara, jesteśmy razem od 18 lat. Jest nauczycielem wuefu. W jakiś sposób mnie rozumie, moją pracę w siatkówce, ale nie jest zaangażowana w sport wyczynowy. I to bardzo dobrze, wystarczy, że ja jestem. Kiedyś przeżywała bardzo moje mecze, ale już na nie nie chodzi, bo ja wracając do domu byłem bardziej spokojny od niej (śmiech). Więc lepiej, żeby był taki układ, że gdy ja wracam zdenerwowany, to jest ktoś, kto jest spokojny, chłodno patrzy na to wszystko. Powiedzmy, że żona jest takim moim wyciszaczem, buforem moich sportowych emocji. Z kolei syn Michał grał kiedyś w piłkę nożną, jak byliśmy w Mielcu, to był w szkółce Stali. Potem pojechaliśmy do Łodzi, to tam wybito mu piłkę z głowy. Jestem zadowolony z tego, że nie ma problemu ze snowboardem, że potrafi grać w ping-ponga. Praktycznie czego się nie chwyci, to mu to wychodzi, teraz wziął się za koszykówkę. Wiem, że w sporcie wyczynowym nigdy nie będzie jakimś asem, chociaż możliwości koordynacyjne na pewno ma. Ale uważam, że dla jego rozwoju łapanie się za różne dyscypliny ma swoją korzyść.

Czyli nie siedzi w domu non-stop przy kompie?

To akurat ma po nas, my z żoną też nie jesteśmy wielkimi komputerowcami. Syn z pierwszego małżeństwa Barbary jest informatykiem, to myślałem, że Michałowi wzmocnię ten komputer, będzie miał lepszy, rozwinie się w tym kierunku. Ale on nie! Woli wyjść z domu, zagrać w kosza, spotkać się z kumplami. Cieszę się, że ma takie podejście, że tak funkcjonuje, że jest wśród ludzi, a nie siedzi przed ekranem komputera.


Czy żona ma z Pana pociechę w kuchni?

Powiedzmy, że w kuchni jestem fizyczny. Finezja w kuchni nie jest moją mocną stroną (śmiech), ale jajecznicę czy inne proste potrawy to spokojnie zrobię. W końcu tyle czasu człowiek przebywa poza domem, w samotni, że trzeba sobie jakoś radzić. Na przykład w Sopocie bardzo często był u mnie Mirek Cygan na obiedzie, szykowałem wtedy różnego rodzaju makarony i sosy. Parę eksperymentów udało nam się wtedy zrobić. Uwielbiam placki po węgiersku, jem do momentu aż się nie skończą, ale ich akurat sam nie szykuję. A inna taka bomba kaloryczna, to lazania. To są takie moje dwie słabości kulinarne. Czyli jak widać odżywiam się bardzo zdrowo (śmiech).

Jakiś zwierzak w domu, pies, kot, czyli kolejny członek rodziny?

- Absolutnie nie. Bo to jest ogromna odpowiedzialność. A ja za bardzo sobie cenię niezależność, wolność. Mam kaprys, chcę gdzieś jechać, spędzić w jakiś sposób czas, mogę to zrobić, a tu zwierzę mnie ogranicza. To by nie przeszło. Syn miał chomika, potem dwa gekony, szaleństwo w domu jak się przeprowadziliśmy do Łodzi. A potem się okazało, że to my z żoną zajmujemy się tymi gekonami, bo zainteresowanie syna trwało tylko do momentu zakupu (śmiech). Kiedyś miałem akwarium, rybki, ale dawne czasy, w podstawówce. Gdybym widział, że syn bardzo chce, potrafi się zajmować zwierzętami i ma na to czas, to bym się zastanowił. A ja odpadam w tym temacie z wyboru.

Na święta i sylwestra musi być śnieg, czy to bez znaczenia dla Pana? I w ogóle gdzie najlepiej je Pan spędza: w mieście, na wsi, w górach?

Wiadomo, że w rodzinnym gronie. Kiedyś udało nam się z żoną i synem spędzić takie święta. Jak mieszkaliśmy w Mielcu pojechaliśmy do Muszyny. Na szczęście nikogo tam nie spotkałem związanego z siatkówką (śmiech). Był taki plan, że przyjechaliśmy tam troszeczkę schowani. W trójkę, w górach i na nartach – coś wspaniałego. To chyba najlepsze święta, które do tej pory przerobiłem. Uwielbiam góry, uwielbiam narty. Wcześniej tylko chodziłem po górach, byłem w Tatrach, byłem w Bieszczadach i w Sudetach. Żona jest z Nowej Rudy, więc Góry Stołowe też mam zwiedzone. Na studiach na AWF-ie, po tym gdy wzięli mnie na obóz narciarski, to stwierdziłem, że po górach już nie będę chodzić, wolę po nich zdecydowanie jeździć. Jeżeli tylko pojawi się na horyzoncie możliwość jazdy na nartach, to się nawet nie zastanawiam. Od razu tak wszystko organizuję, żeby na tych nartach stanąć. Są ludzie którzy mają problem z nartami, ale są też tacy, którzy założą je pierwszy raz i czują się jak ryba w wodzie. Ja na ten obóz pojechałem z kumplami dzień wcześniej, jeden ze znajomych potrafił jeździć i wszystkich nas tam przeszkolił. Następnego dnia była weryfikacja umiejętności i przydział do grup, udało mi się od razu załapać do grupy zaawansowanej. A ten świąteczny wyjazd do Muszyny na długo zapamiętam, zwłaszcza, że nie wiem, kiedy będę miał mam okazję go powtórzyć.

Mógłby Pan funkcjonować poza siatkówką, poza sportem?

Jakbym miał pieniądze na życie, to tak. Muszę jeść, muszę gdzieś spać, muszę płacić rachunki. Ale mam to szczęście w życiu, że wykonuję pracę, którą lubię, sprawia mi to dużo frajd. Ale jeśli miałbym odpowiednie pieniądze, to nie pracowałbym w siatkówce. Mam w głowie tyle pomysłów na funkcjonowanie, na spędzanie wolnego czasu, na przykład podróże, że nie wiem, czy by mi życia starczyło, żeby to wszystko zrealizować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!