Jeden z posłów Ruchu Palikota rzucił ostatnio pomysł, by z państwowych uczelni usunąć kierunki z końcówką -logia w nazwie, a więc m.in. filologię, psychologię czy politologię. Światłe umysły pewnie na wieść o tym zagotowały się zapewne z oburzenia. Liczby od lat jednak pokazują, że spełniając marzenia pięknoduchów, edukujemy licencjatów i magistrów, którzy walczą potem o etat operatora wózka widłowego (takie zajęcie zaproponowano w pośredniaku w Krakowie bezrobotnej nauczycielce).
<!** reklama>
Patrząc z własnej zawodowej łączki na wyniki zakończonej już rekrutacji na kierunek „dziennikarstwo i komunikacja społeczna” na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, odczuwam lekkie zażenowanie. Maturzyści, wybierający dziś ten kierunek, myślą przede wszystkim o pracy w telewizji. W Toruniu, mieście bez oddziału TVP czy którejkolwiek z telewizji prywatnych, mającym jedynie własną telewizję kablową, na pierwszy rok studiów dziennikarskich przyjmuje się 158 osób. Ciekawe, ile z nich będzie miało okazję choć raz przez najbliższe pięć lat potrzymać w dłoniach nowoczesną telewizyjną kamerę.
Przez długie lata przytuliskiem dla humanistów marzycieli - niczym Dom św. Kazimierza dla Norwida - była szkoła. Jako filolog (dyplom z lat osiemdziesiątych) pamiętam koleżanki i kolegów, którzy w zawodowych planach etat w szkole stawiali na ostatnim miejscu, uznając go za świadectwo życiowej porażki. A potem ów etat okazywał się jedynym miejscem miękkiego lądowania po nieudanych wzlotach do polityki czy literatury. Zwłaszcza dla filologów szkolne bramy były wtedy szeroko otwarte. Mnóstwo uczniów i godzin. W pierwszym roku pracy jako polonista planowo prowadziłem co tydzień 32 lekcje, do czego dochodziło sporo zastępstw za chorych nauczycieli oraz oferty korepetycji, w których można było przebierać jak w ulęgałkach. Jeszcze większy wybór i wyższe stawki czekały na matematyków i nauczycieli języków obcych. Ale to już było... Obecnie wydział edukacji szacuje, że w Bydgoszczy na zajęcie czeka ponad 800 nauczycieli. Wśród nich największą grupę tworzą absolwenci pedagogiki, jednak pracy nie ma także 48 polonistów i - uwaga! - 55 anglistów.
Wydawać by się mogło, że przy tak ostrej konkurencji dyrektor prawie każdej szkoły może w swoim królestwie budować nauczycielski wunderteam, złożony z tych, którym się chce, którzy mają predyspozycje, umiejętności, zdrowie i czas, by uczyć i wychowywać - nawet gdy klasy są zbyt liczne, a na zakup elektronicznych pomocy gmina nie ma pieniędzy. Takiej pozytywnej mobilizacji za dużo, niestety, nie widać. W rankingach bydgoskich szkół od lat układ jest stały. Od podstawówki, przez gimnazjum, po licea - te same marki zajmują najwyższe pozycje w rankingach, wymieniając się miejscami między sobą. Czasem przyczyny takiego stanu rzeczy są oczywiste - gimnazjum w biednej dzielnicy nigdy nie będzie miało lepszych wyników nauczania niż gimnazjum przy renomowanym liceum. Mam jednak wrażenie, że wiele szkół poddaje się bez walki. Są takie, w których dyrektorzy, w ślad za dyrektorami nauczyciele, a w ślad za nauczycielami uczniowie wiedzą, dokąd zmierzają i starają się to osiągnąć. I są szkoły, których podstawową filozofią jest przetrwanie - spokojnie, bez wyrywania sobie rękawów i w ramach zespołu, w którym ręka rękę myje i ręka ręce idzie na rękę. Takie oazy świętego spokoju niemal zawsze są wynikiem świadomych działań dyrektorów, którzy pragną mieć dwór, nie drużynę. Zarządzanie w szkołach to, w mojej opinii, najsłabszy element oświatowej piramidki. Parę dni temu usłyszałem anegdotę o pewnym dyrektorze zespołu szkół, który stracił stanowisko, lecz pół etatu w szkole zachował - na świeżo utworzonym stanowisku... koordynatora zajęć pozalekcyjnych. Tak to nowy dyrektor, opromieniony zwycięstwem w konkursie, na którym pewnie złożył wiele wzniosłych, pięknie brzmiących obietnic, zaczyna swoje urzędowanie od stworzenia ciepłej posadki dla poprzednika. A ponad ośmiuset bezrobotnych nauczycieli czeka...