<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Niby umieją coraz więcej. Coraz zgrabniej grają popkulturą, coraz sprytniej radzą sobie w rolach celebrytów, a paru najzdolniejszych magików to nawet zostało najprawdziwszymi gwiazdorami. Ale czasami dostają takiego kopniaka od losu i samych siebie jak senator Piesiewicz.
Bo o tym, że politycy są dzisiaj takimi samymi figurkami kultury pop jak aktorzy czy sportowcy, nikogo przekonywać nie trzeba. Ba, są nawet publiczni bardziej, bo można ich dogłębniej kontrolować. W końcu z reguły „celebrytują” za nasze - podatników - pieniądze. I choć niby ich umiejętności w tej mierze rosną, to w mijającym roku nie wykreowano jakoś żadnego nowego idola. Parę osób próbowało zagrać w tabloidach, decydując się na ustawki z paparazzi (ach, te złapane na ćwiczeniach czy zakupach posłanki), parę umiejętnie sprzedawało ploty na swój temat, ale żaden Palikot - z premedytacją wykorzystujący popsznyt - się nie objawił. Szczególnie, że młodzi politycy, którzy powinni pływać w kulturze masowej jak ryby w wodzie, wpadają w taki dygot przed swoimi liderami, że toną na płyciźnie.
<!** reklama>Za to mieliśmy kilka spektakularnych wpadek, związanych głównie z aferami. Nadzieja popkultury, poseł Graś, na zawsze pozostanie dla tabloidów „cieciem”, po tym, jak się okazało, że mieszka „u Niemca”. Grzegorz Napieralski może sobie pozować usmarowany przy motorach, ale dzielni koledzy z lewicy przekonują nas sumiennie, że to mięciutki macho. Trio Girzyński - Kurski - Cymański jeszcze niedawno podbijające media (a to pan Tadeusz rzucał wykute po nocach złote myśli, a to poseł Zbigniew śpiewał na cześć Przemka Gosiewskiego) co najwyżej błyśnie na smutno. Skoro zresztą jesteśmy przy posłach z naszego województwa - to popkulturalne serca żal ściska. Gdy ostatnio w komisji śledczej poseł Brejza nerwowo biadolił, że młodym posłem jest, to przypomniałem sobie, jak kiedyś hasał równie młody Ziobro. A jego przepychanki z twardzielem lewicy, Millerem - „Kanclerz” kontra „Zero” - traktowano jak starcia Pudziana z Najmanem.
To wszystko jednak blednie przy senatorze Piesiewiczu, celebrycie jeszcze sprzed okresu celebrytów. I to ze specyficznym zadęciem - ekstraligi intelektualnej. Wiadomo, obrońca politycznych z PRL, scenarzysta Kieślowskiego, postać z kultury wysokiej. Nikt nie przejmował się tym, że w polityce udziela się średnio, a żaden tabloid nie śmiał się z niego śmiać. Bo są faceci jak Gajos, Bartoszewski czy Englert, z których nikt się nie nabija. To ikony. Ale senator przegiął. Kiedy na zdjęciach z jakiejś imprezki z paniami, przebrany w sukienkę wciąga białą kreskę, budzi zażenowanie i szyderczy śmiech. A to nie sprzyja wielkości. Gdyby na tych zdjęciach był Palikot, to - przy ewentualnych problemach prawnych - podkręciłby sobie image. Ale Piesiewicz to co innego. Smutno, że koniec kariery faceta, który napisał „Dekalog”, to sukienka w kwiatki. Na cienkich ramiączkach.