Rozmowa z URSZULĄ DUDZIAK, światowej sławy wokalistką jazzową
Na talent już za późno, więc przysiadam się do Pani, by przejąć choć trochę pozytywnej energii, którą Pani emanuje... Jakaś recepta?
<!** Image 2 align=right alt="Image 81190" sub="Fot. Tadeusz Pawłowski">Moim zdaniem, to wybór każdego z nas. Wierzę, że każdy człowiek nosi w sobie pozytywny potencjał. Nieświadomość tego jest dramatem wielu ludzi, zrzucamy wszystko na geny, na wychowanie, bo to łatwa wymówka. Znam wielu ludzi, którzy opowiadali mi o swoich przeżyciach i wiem, że to można zmienić. Trzeba tylko podjąć decyzję i pielęgnować ją w sobie. Wtedy radość w nas potęguje się i jeszcze zaraża innych. Jestem przekonana, że gdybym nie miała takiego spojrzenia na świat, jakie mam, to moja muzyka zupełnie inaczej oddziaływałaby na ludzi! U mnie to jest taki komplet szczęścia: jest radosna muzyka i ja radosna. Ale człowiek, który nie ma muzyki w sobie, też może być radosny.
To nie jestem całkiem stracona! Zastanawiam się jednak, czy to Pani radość wewnętrzna wyzwala taką muzykę, czy może odwrotnie?
Bardzo trudno mi to oddzielić. Muzyka od zawsze była częścią mojego życia, bo miałam zaledwie 4 lata, gdy dostałam mały akordeon i zaczęłam grać ze słuchu. Jednocześnie szczęśliwe dzieciństwo na pewno pomogło w ukształtowaniu mnie na taką osobę, jaką jestem. W naszym domu prawdziwym „słońcem” był ojciec - zawsze uśmiechnięty. Gdy wychodził do pracy, całował mamę w rękę i w policzek, to był taki rytuał. Rodzice zwracali się do siebie „gołąbeczku”, o czym wiedziała cała ulica, bo mama wychodziła za ojcem i wołała: „Gołobeeeczku, zapomniałeś kanapek do pracy!” (tu Pani Urszula daje próbkę siły swojego głosu). Wyrosłam zatem w cieplarnianych warunkach, co pewnie pomogło wyzwolić ten pozytywny potencjał, który każdy z nas ma w sobie.
A cieciorka i jarmuż nie pomogły? Kontynuuje Pani makrobiotyczną dietę?
Moja córka jest makrobiotyczką, ja natomiast, jako osoba, która szybko się nudzi, często popadam w stany takiego ekstremalnego zainteresowania czymś nowym. Również w diecie, więc kiedy przejem się golonką i schabowym, rzucam się na jarmuż i tym podobne. Przez co moje życie jest bardzo kolorowe. Jestem taką życiową wiercipiętą, cały czas się kręcę, nosi mnie!
<!** reklama>Chyba często koleją, bo w polskim mieszkaniu ma Pani design w stylu Orient Expressu...
To prawda, że bardzo lubię podróżować pociągiem. Szczególnie przez Alpy! Jeśli mogę wybierać środek lokomocji, to będzie właśnie pociąg albo samolot. Nigdy samochód.
To jednak w samochodzie powstała „Papaya”, która przeżywa właśnie renesans i bije rekordy popularności!
Jechaliśmy wtedy z Michałem (Urbaniakiem - przyp. K.K.) z Nowego Jorku do Filadelfii i przesłuchiwaliśmy kasetę z nagranym wcześniej podkładem. On podśpiewywał, czym chciał mnie pewnie sprowokować, bo zawsze trochę zazdrościł mi, jak śpiewam... (śmiech). Tak razem, niepostrzeżenie, stworzyliśmy fajną melodię, którą Michał szybko zapisał na keyboardzie.
Już wtedy w 1976 r. okazała się sukcesem, ale ja mam żal do Pani za zmianę tytułu z „Bucket of Joy”, czyli „Wiadro radości”, na „Papayę”. Przecież owo „wiadro”, a dzisiaj nawet „ocean radości”, to cała Pani!
Bo też „Bucket of Joy” było moją propozycją, jednak Michał chciał to uprościć, stąd „Papaya” z jakiegoś szyldu na Broadwayu. A że nic nie było jeszcze oficjalnie postanowione - stanęło na „Papai”.
Dziś śpiewa i tańczy ją pół świata, nawet armia filipińska składa broń i rusza w pląsy.
Gdy to pierwszy raz zobaczyłam w Internecie, autentycznie wzruszyłam się i pomyślałam sobie: muzyka sprawi, że nie będzie więcej wojen na świecie... Paradoks polega na tym, że ja właśnie chciałam przestać śpiewać „Papayę”, bo robię to od 32 lat. A tu taka niespodzianka! Przyznam, że jak słyszę tę „nową-starą” piosenkę, to jestem dumna. I - o dziwo - „Papaya Dance” wcale mnie nie nudzi, bo dzięki publiczności zyskała nową energię. Widzę jak ludzie reagują na nią, jak się cieszą i przez tę piosenkę ich energia przechodzi do mnie. To niesamowite uczucie, a pomyśleć, że miałam jej serdecznie dosyć!
Tymczasem druga młodość „Papai” przysporzyła Pani zupełnie nowych, nastoletnich fanów. Widać to szczególnie na forach internetowych.
Rzeczywiście, słuchają tej piosenki w szpitalach, w domach seniora i w przedszkolach. Od małego w pieluszce, po siwego dziada... Przepraszam, to z mojego wiersza o ptakach: „a wróbli była wyraźna przewaga, od małego w pieluszce, po siwego dziada”. Zaczyna się jakoś tak: „Całkiem przy drodze, na jednej nodze, stał strach na wróble ku ptasiej przestrodze...”
A mówią, że Pani w swojej twórczości nie używa słów! Ten wierszyk to z książki dla dzieci, którą Pani pisze?
I książkę dla dzieci piszę, i autobiografię też. Równocześnie powstaje płyta, na której będę śpiewała z Kasią i Miką - moimi córkami oraz płyta solowa, zupełnie wariacka. Siadam do moich maszyn i tworzę. Sama nie wiem, co to będzie, ale głos z tego wychodzi taki, jakiego jeszcze nie było!
Tyle Pani pracuje, a jednak znalazła czas dla młodzieży i ich Festiwalu Big-Bandów?
Występuję tu z big-bandem Jurka Szymaniuka, z którym jestem związana od dawna. To świetni muzycy i bardzo im kibicuję. Nie tylko dlatego, że są z „mojej” Zielonej Góry - tamtejszy uniwersytet może się pochwalić doskonałym kształceniem jazzowej młodzieży. I jeśli ja mogę być w tym pomocna, to z prawdziwą przyjemnością pomagam. Bo muzyka potrafi polepszyć świat, ona nas wszystkich może połączyć i przytulić. Dlatego wszędzie, gdzie jest muzyka, ja też jestem.