Stary mnich, który żył wysoko w górach, codziennie rano stawał na klifie i rzucał się do rzeki. Kilkaset metrów dalej wypływał. Otrząsał się z wody i wracał do świątyni. Przez wiele dni obserwował go młody mnich, który nie mógł zrozumieć, po co każdego poranka starzec prowokuje śmierć. - Nie ma w tym żadnego ryzyka - tłumaczył stary mnich, zapytany o powody swojego postępowania. - Jeśli poddasz się nurtowi i nie będziesz z nim walczył, jeśli nie wpadniesz w panikę, nie zaczniesz się szarpać, to woda sama wyrzuci ciebie na brzeg. To stara tybetańska przypowieść. Dedykuję ją wszystkim, którzy mają coś ważnego do zrobienia (bez względu na format sprawy) a szczególnie tym, którzy dziś, w szpitalu miejskim, walczą ze sobą w imieniu niższych i wyższy celów.
<!** reklama>
Ci ze „starej gwardii” albo muszą odejść, albo sami rezygnują z pracy. Ci z „nowej gwardii” stroszą piórka i budują swój świat. Jak zawsze, przy każdej takiej okazji, przedstawiciele obu stron nurzają się w błocie rzucając oskarżenia, wypominając zarobki, wytykając nepotyzm i kumoterstwo oraz wskazując placem, kto winny jest temu, że szpital - niczym ów stary mnich - stoi nad przepaścią. Czy uzasadnione są owe zarzuty, czy nie, niech rozstrzygną inni. Mnie w tym wszystkim martwi coś innego, coś ważniejszego - dobro pacjentów i pracowników szpitala. Pierwszym może być trudniej, bo z powodów oszczędnościowych już znacznie ograniczono zakres usług, w tym radiologicznych i USG. Drugim na pewno też łatwo nie będzie, bo strach o utrzymanie miejsca pracy paraliżuje.