https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jak jej ni ma, samotnyś jak pies...

Krystyna Słomkowska-Zielińska
Przez lata Sowińscy z całej Polski stawiali się gremialnie tylko na pogrzeby. Czasem nawet sto osób, choć zaproszeń nie wysyłano. Aż ktoś wpadł na pomysł, żeby spotykać się w mniej smutnych okolicznościach - na rodzinnych zjazdach.

Przez lata Sowińscy z całej Polski stawiali się gremialnie tylko na pogrzeby. Czasem nawet sto osób, choć zaproszeń nie wysyłano. Aż ktoś wpadł na pomysł, żeby spotykać się w mniej smutnych okolicznościach - na rodzinnych zjazdach.

<!** Image 2 align=middle alt="Image 41421" sub="Tradycyjne zjazdy Sowińskich, ich krewnych i powinowatych, rozpoczynają się mszą świętą w kościele w Tleniu - ich małej ojczyźnie. Potem są rozmowy i tańce do białego rana.">Sowińscy rozproszyli się po kraju i świecie: Bydgoszcz, Toruń, Poznań, Chełmno, Szczecin, Anglia, USA. Gerard Sowiński, lat 66, polonista w słynnym poznańskim liceum „Marcinek”, zaczął gromadzić w specjalnym programie komputerowym informacje dotyczące rodzin: - Każdy z nas ma potrzebę obejrzenia się za siebie, ja też w pewnej chwili poczułem pragnienie dotarcia do korzeni.

To on, wspierany przez żonę Halinę (pedagog, prof. uniwersytetu poznańskiego) wymyślił zjazdy rodzinne. Pierwszy odbył się 21.07.2001 roku. W zaproszeniu do „Kochanych Sowińskich, ich Krewnych oraz Powinowatych” pisał: „Wymierają nasi rodzice i dziadowie, nie rozpoznajemy już twarzy na starych zdjęciach. Spróbujmy ocalić, co się da”.

Zjazd do białego rana

Na zjazd do Tucholi zjechało blisko sto osób. Ciężar organizacji wziął na siebie miejscowy członek rodu, Roman Minder z żoną Reginą. Była msza święta w intencji rodzin, a potem wspomnienia, tańce i śpiewy do białego rana. - Umówiliśmy się na kolejne spotkanie, Gerardowi udało się zarazić nas detektywistyczną pasją - mówi bydgoszczanka, Renata Kłodzińska (z domu Sowińska, urodzona w Chełmnie, chemik z zawodu), która na własną rękę usiłuje rozszyfrować postaci, których losy nadal są zagadką. A jest ich niemało, odtworzono tylko pomorską linię rodu.

Skąd ich ród?

Początki sięgają połowy XVIII w. W 1757 r. urodził się w Osieku Jan Sowa, który w wieku 26 lat ożenił się z Katarzyną Podjadską. Na świat przyszli ich synowie Bartłomiej i Jakub. To najstarsi przodkowie, do których po latach poszukiwań udało się Gerardowi Sowińskiemu dotrzeć. Sowa został Sowińskim prawdopodobnie przez przekształcenie chłopskiego nazwiska. Korzenie pomorskiego pnia rodu sięgają miejscowości Skórcz, Osiek, Wycinki, Jaszczerek, Głuche.

<!** reklama right>Syn Jakuba, Wawrzyniec urodził się w Wycince w 1825 r. Ewa Frankowska (prawniczka, zawodowo była zwiazana w bydgoskim NBP) w dokumentach rodzinnych znalazła pocztówkę z 1912 r., opublikowaną z okazji otwarcia linii kolejowej Laskowice - Czersk. - Widać na niej siwowłosego mężczyznę, a podpis, po niemiecku, mówi, że to ojciec Piekła (wieś koło Tlenia - aut.) - opowiada pani Ewa. - To właśnie nasz pradziad, Wawrzyniec Sowiński.

Z Wawrzyńcem, który walczył w powstaniu styczniowym, za co groziła szubienica lub Sybir, wiąże się największa rodzinna zagadka. Legenda głosi, że nadano mu tytuł szlachecki i jakieś dobra.

Rodzina, jak większość wiejskich rodzin, była bardzo liczna. Stanisław, syn Wawrzyńca, (dziadek Ewy i Renaty) żenił się i wdowiał, miał co najmniej trzy żony i dwanaścioro dzieci. Jego druga żona, Antonina Kałdowska z Rosochatki, wniosła w wianie herb - Korab. - Mój ojciec, Bronisław, często powtarzał słowa mojego dziadka: „Wszystkie dzieci są równe, kochajcie się i wspierajcie”. Te słowa stały się dewizą naszej rodziny - dodaje Renata, która swojej herbowej babki poznać nie zdążyła.

Wichry wojny

II wojna światowa przyniosła największe straty w rodzinie Gerarda Sowińskiego, którego rodzice, Stanisław i Wanda, mieszkali we wsi Radańska (gmina Osie), leżącej na skraju Borów Tucholskich. - Tam aktywnie działała partyzantka, należał do niej brat ojca, Franciszek - opowiada pan Gerard. - Kilka rodzin współpracowało z „leśnymi” w 1944 r. Niemcy spacyfikowali wieś, zginął również mój ojciec. Szczegóły usiłujemy rozgryźć wspólnie z bratem Stanisławem, który mieszka w Osiu i również z wielką pasją gromadzi informacje o rodzinie.

Józef Sowiński, ojciec Ewy, walczył nad Bzurą, w czasie okupacji został wywieziony do Niemiec na roboty, ale udało mu się uciec. Ojciec Renaty i Mirosławy trafił na budowę umocnień niemieckich na Helu, skąd uciekł. Córki niewiele wiedzą o wojennych losach ojców i wujów, bo o tych dramatycznych czasach niechętnie opowiadano.

Po wojnie Sowińscy gremialnie wyruszyli ze wsi do miast. Niektórzy osiedlili się na ziemiach odzyskanych. W dokumentach rodzinnych znajduje się „zaręczenie w miejsce przysięgi”, podpisane w 1949 r. przez Bronisława Sowińskiego i mistrza krawieckiego z Chełmna. - Nasz wuj Alfons Bremer, mąż cioci Trudzi, odbudowywał Bolesławiec, z ich córkami Krysią i Misią, ja i siostry byłyśmy bardzo zaprzyjaźnione - wspomina Ewa Frankowska. - Ale zanim wyjechali z Chełmna, musieli zdobyć kwit, że to, co wiozą ze sobą, nie było przedmiotem szabru. Cały ich dobytek to było żelazko, rower, maszyna marki Singer, budzik, akordeon, pościel…

PRL nie podzielił rodziny. Były sprzeczki, ale nie było ostrego podziału na tych z lewej i prawej, choć większości bliżej było do „Solidarności”.

Dokumenty i stare zdjęcia pewnie kurzyłyby się w albumach i szufladach, gdyby nie rodzinne zjazdy. Na pierwszym się nie skończyło, zmieniła się jednak ich formuła: już nie zajazd, a ośrodek wypoczynkowy w Tleniu - miejscowości, która dla wielu członków rodziny jest małą ojczyzną. Trzeci, ostatni zjazd odbył się w ostatnią sobotę i niedzielę sierpnia br. Zjechało 108 osób! - Tradycyjnie każda rodzina przywiozła swoje specjały: bigos, śledziki, babki, serniki, były tańce, śpiewy, pieczenie kiełbasek - wspomina Gerard Sowiński. - Starsi pokazali młodszym, gdzie stał dom pradziadów. - Moi synowie, Ryszard i Mikołaj, obaj zapracowani prawnicy, i ich dzieci z radością uczestniczą w zjazdach.

Młodzi aktywnie włączają się w organizację imprezy. - Fajnie mieć dużą rodzinę, jest do kogo wyskoczyć na wakacje, można liczyć na pomoc w załatwieniu życiowych spraw - mówi syn Renaty, Marcin, student politologii, który w czasie wakacji pracował w Niemczech.Młodzi uczą się, studiują, ale coraz częściej wyjeżdżają za chlebem i ściągają tam kuzynów. Mirka Furmaniuk (fotografik - dokumentalistka), siostra Renaty, w tym roku zamiast na zjazd, pojechała do Anglii, do syna. Cieszy się, że Mateusz ma dobrą pracę, dziewczynę, jest szczęśliwy. Wierzy, że zarobią na mieszkanie i wrócą. O sobie mówi: - Najciekawszy okres życia mam cały czas. Latami fotografowałam zabytki Torunia, widziałam, jak pięknieje, teraz komputerowo obrabiam zdjęcia, marzy mi się wystawa. A może wrócę do malowania...

Malowanie stało się też hobby Renaty na emeryturze. Ewa zapisała się na Uniwersytet III Wieku, dużo podróżuje. Między zjazdami Sowińscy spotykają się „z kim komu bliżej”, Frankowscy najczęściej na działce z rodziną siostry, Hani. I młodzi i starzy chętnie wpadają do seniorów rodu w Ślesinie.

Bydgoski łącznik

Marian Harmoza, który strzyże głowy, m.in. polityków i wielu Sowińskich, pełni nieoficjalnie funkcję „bydgoskiego łącznika”: - To wesoła, fajna rodzina, wszyscy świetnie tańczą. Na zjeździe jestem tylko „Marianem, mężem Hani” - śmieje się mężczyzna.

- To był dobry rok - mówią Sowińscy z Poznania, oby takich więcej. Następny zjazd za trzy lata. W Tleniu, tak, jak sobie obiecali.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski