Pamiętam jeszcze wcale nie tak odległe czasy, kiedy Wyspa Młyńska była jedyna i niepowtarzalna. Mówiono wówczas: bydgoska Wenecja. Wyspa miała wtedy swój niepowtarzalny urok. Towarzyszył mu jednak chaos i bałagan, bo o wyspę służby miejskie praktycznie nie dbały. Kto zatem chciał w majowe wieczory napawać się zapachem bzu czy śpiewem słowików, szczególnie po zmroku, musiał liczyć się z niebezpieczeństwem narażenia się towarzystwu rezydującemu w chaszczach, których na wyspie nie brakowało.
<!** reklama>
Potem przez długie lata słyszałem z ust miejskich urzędników, że oni by chcieli zrobić z wyspy perełkę, tylko... nic nie mogą. I tak wyspę po trochu przerabiano, zmieniano, przestawiano. Na własną rękę.
Potem miała to być wyspa muzeów na wzór berlińskiej, lecz i to pozostało raczej w sferze marzeń, mimo włożenia potężnych pieniędzy. Za to przybył „klozetowy” amfitetarzyk wraz z boiskiem (o, przepraszam, trawnikiem do deptania), chodnikami i plażą, gdyż miało to być miejsce muzycznych koncertów i festiwali.
Z drugiej strony, ile to już nasłuchaliśmy się o planach wykorzystania potężnej bryły dawnych Młynów Rothera na hotel. Od lat można oglądać tam wystające z wody powbijane paliki i pręty.
Rozwalono już szpetną kajakową przystań, powstał plan przerobienia starej pralni nad Młynówką na kolejny hotel. I nie umiem pozbyć się wrażenia, że nikt już nie panuje nad przyszłością wyspy. Żal, że mieszkańców Bydgoszczy pyta się o to teraz. Dopiero teraz.