Kiedy Joe Biden wyjeżdżał we wtorek ze swego domu w Delaware do Waszyngtonu, miał łzy w oczach.
- To trochę emocjonalne - powiedział na imprezie pożegnalnej w siedzibie Gwardii Narodowej, nazwanej na cześć jego zmarłego syna Beau. - Wiem, że to są ciemne czasy, ale zawsze jest światło. To właśnie czyni ten stan wyjątkowym. Tego mnie to nauczyło.
- Kiedy umrę, Delaware zostanie w moim sercu... i sercu wszystkich Bidenów - dodał, nawiązując do swojego syna, byłego prokuratora generalnego Delaware, który zmarł w 2015 roku w wieku 46 lat. - Żałuję tylko jednego, że go tu nie ma - dodał.
Joe Biden przyleciał do Waszyngtonu z wnukami prywatnym samolotem, mimo że zgodnie z prawem prezydenci-elekci mogą korzystać z rządowej maszyny. Początkowo planował podróż pociągiem z Wilmington do Waszyngtonu, ale pomysł upadł ze względów bezpieczeństwa.
W Waszyngtonie Joe Biden, jego żona Jill, Kamala Harris i jej mąż Doug Emhoff byli przed pomnikiem Lincolna, by uczcić narodową tragedię pandemii koronawirusa, która pochłonęła 400 tys. ofiar.
- Aby leczyć, musimy pamiętać - mówił Biden podczas ceremonii. - Pomiędzy zachodem słońca a zmierzchem oświećmy światłami ciemności… i przypomnijmy sobie wszystkich, których straciliśmy.
Najpierw stał przed pomnikiem Abrahama Lincolna, prezydenta wojny secesyjnej, potem odwrócił się i stanął przed granitową ścianą, na której są nazwiska ponad 58 tys. Amerykanów, którzy zginęli w Wietnamie.
Do Bidena dołączyła wiceprezydent elekt Kamala Harris, która mówiła o zbiorowej udręce narodu. - Chociaż możemy być fizycznie rozdzieleni, my, Amerykanie, jesteśmy zjednoczeni w duchu. Moją nieustającą modlitwą jest, abyśmy wyszli z tej męki z nową mądrością - aby pielęgnować proste chwile, wyobrazić sobie nowe możliwości i otworzyć nasze serca tylko trochę bardziej na siebie - mówiła.
