<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/reszka_jaroslaw.jpg" >Alec Baldwin jako reżyser obsadził siebie w głównej roli po to, by opowiedzieć ludziom, że nie warto być sławnym. Taka przestroga w ustach hollywoodzkiego celebryty nie może brzmieć szczerze i przekonująco. Film to tylko potwierdził. Bohaterem „Na skróty do szczęścia” jest Jabez Stone, niezły pisarz, ale niepublikujący. Jego problem nie tkwi w braku talentu, lecz w braku siły przebicia. Aby wylansować bestseller, potrzebna jest kosztowna promocja. Takiej promocji nie będzie bez kosztownego agenta, który słono opłaci recenzentów i szefów mediów, by lans był na glanc. Początkujący literat o ustosunkowanym agencie może oczywiście tylko pomarzyć, a do renomowanych wydawnictw, które mają pieniądze na promocję, diablo trudno się dostać.
<!** reklama>Diabeł - to jest to, jedyna rada dla takich, jak Stone. Wzywa więc diabła i... ten się w mig pojawia, w dodatku w kuszącej postaci serialowej gwiazdki Jennifer Love Hewitt (na dużym ekranie wystąpiła m.in. w „Koszmarze minionego lata”). Zapowiada się więc nieźle - jest istotny problem i atrakcyjna droga do jego rozwiązania. Udział w obsadzie samego Anthony’ego Hopkinsa wróży finezyjny rozwój wypadków. Nic z tych rzeczy. Baldwin być może obawiał się, że intelektualne komplikowanie intrygi wykurzy tłumy z sal kinowych i poszedł w stronę banalnej przypowieści, popłuczyny po „Doktorze Fauście”. Pisarz i diablica podpisują cyrograf. Ona będzie mu służyła przez dziesięć lat, a jeśli spełni życzenia Stone’a, zabierze jego duszę. Ślicznotka w niewidzialnymi rogami swoja misję rozpoczyna od pójścia z pisarzem do łóżka. Jeden raz, bo potem z kobietami sam już będzie sobie radził wyśmienicie. Bo tak jak chciał, stanie się sławny. Ale też wiecznie zajęty umacnianiem swej pozycji w kulturze masowej, zaniedbujący prawdziwych przyjaciół i co najważniejsze - zaniedbujący swój warsztat. Zostaje ulubieńcem czytelników, lecz pariasem wśród twórców. To boli, bo Stone na nieszczęście zdaje sobie sprawę z miałkości bestsellerów z jego nazwiskiem na okładce. Cóż jednak począć, skoro diablica spełniła jego życzenie. Ma, czego chciał, a że źle wybrał, może mieć pretensje tylko do siebie.
Dobry wujek Alec nie miał jednak sumienia skazać swojego bohatera na wieczne potępienie. I zabrnął w absurdalny finał w konwencji fantasy, w którym pojawiają się Edgar Allan Poe, Ernest Hemingway czy Mario Puzo. Istotną rolę w tych scenach odgrywa, o zgrozo, sir Hopkins. Trzeba było mu to robić na starość? W tej poczciwej głupotce sprzed pięciu lat palce maczał też Polak - operator zdjęć Adam Holender. Ten akurat nie ma się czego wstydzić: swoją pracę wykonał rzetelnie. Szkoda, że poszła na marne.