PolitBiuro debatowało niemalże permanentnie. Obrady miały charakter absolutnie tajny. Jaruzelski, kilka lat później, polecił zniszczyć archiwalne materiały z obrad. Ale nie wszystkie dokumenty poszły do ognia...
<!** Image 1 align=left alt="Image 4587" >Lektura tych dokumentów skłania niekiedy do zatrważających refleksji. Można odnieść wrażenie, że przywódcy kompartii traktowali strajkujących na Wybrzeżu jak obywateli obcego kraju. Jak wrogów, których trzeba powalić, unicestwić.
Jedni i drudzy mówili różnymi językami. Ich cele odbiegały od siebie diametralnie i zmierzali do nich drogami wytyczonymi na innych mapach. Wydawało się niemożliwe, by drogi te zeszły się kiedykolwiek. A jednak... Przełomowa deklaracja PolitBiura o włączeniu zielonego światła, pozwalającego rozpocząć rozmowy z gdańskim MKS, oznaczała sukces strajkujących. Może mały, ale sukces. Okazało się, że partia dłużej nie może ignorować kilkuset tysięcy strajkujących obywateli i traktować ich niczym ciżbę roboli zobowiązanych do posłuszeństwa władzy.
Przełomowa okazała się sobota, 23 sierpnia 1980 roku. Wieczorem do Stoczni Gdańskiej przybyło poselstwo rządowe z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim na czele. Impas został przełamany. Jednak droga do rozwiązania konfliktu była jeszcze daleka, najeżona napięciami, nieoczekiwanymi meandrami. Nienawykły do twórczej pracy z partnerami społecznymi system umysłowy członków zespołu negocjacyjnego, skleconego naprędce w Warszawie, musiała przeorać myśl, że po drugiej stronie stołu nie zasiada siła antysocjalistyczna, warchoł, wróg, lecz Polak, którego można, ba - trzeba (!) traktować jak równoprawnego partnera. Robota w mózgu - ciężka orka...
- Ich przyjazd, uf, to była ulga - komentował Wałęsa. - Wyszedłem z sali BHP. Ze mną dyrektor Gniech i kilka osób z prezydium MKS-u. Tłum skanduje: Leszek! Leszek! Podchodzimy bliżej mikrobusu. W drzwiach pokazał się człowiek z aktówką pod pachą. Ktoś podpowiada, że to Jagielski. Patrzę, a on blady, na twarzy wypisane napięcie. A ja - odprężony. Lekki. Jakby ktoś jakiś ciężar ze mnie zdjął. Pomyślałem, że z niego ciężaru pewnie nikt nie zdjął... Miałem taki ludzki odruch, żeby mu jakoś pomóc. Ja, elektryk, wyciągam więc do wicepremiera rękę i z uśmiechem mówię:
- Witam w stoczni.
Rządowi negocjatorzy zmierzali do sali BHP według szarży i z kamiennymi twarzami. Wicepremier, sekretarze partii, wojewoda. Schludni, wypachnieni, porządnie ubrani w podobne szare garnitury. Niektórzy częstowali się podczas przerw zagranicznymi papierosami, celebrując wyjęcie ekskluzywnych opakowań oraz delektowanie się niepospolitym smakiem.
Vis á vis reprezentacji władzy zasiedli przedstawiciele strajkujących, niepachnący wytwornie ani przesadnie schludni, w dowolnych strojach. Swetry, flanelowe koszule, sukienki z tanich materiałów, wytarte marynarki. Elektromonter, nastawiacz obrabiarek, tramwajarka, pielęgniarka, dwóch inżynierów... Siedzą i patrzą rozmówcom w oczy. Nasładzani brawami tłumów, bez cienia pokory będą zbijać argumenty prominentów władzy.
- Panie wicepremierze, witam pana w imieniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, reprezentującego około 370 zakładów przemysłowych i przedsiębiorstw województwa gdańskiego, częściowo elbląskiego i słupskiego - zagaił Lech Wałęsa. - Świadomość, że reprezentujemy setki tysięcy ludzi upewnia nas, iż walczymy o słuszną sprawę. Ma pan możliwość zobaczenia stoczni, gdzie robotnicy rządzą się sami. Ciężar spraw, które chcemy załatwić, nakazuje działać z rozwagą i bez pośpiechu. Czekaliśmy cierpliwie przez dziewięć dni i nam tej cierpliwości nie brakuje...
Wicepremier Jagielski przez kilkadziesiąt minut przedstawiał punkt widzenia władzy, dotyczący listy 21 postulatów MKS. Po kolejnych minutach nerwowego, rwanego dialogu Wałęsa przypomniał warunek przedwstępny rozpoczęcia negocjacji: - Ustaliliśmy, że warunkiem rozpoczęcia naszych rozmów będzie odblokowanie telefonów. A jak się okazuje, telefony są nieczynne. A więc...
Wicepremier oświadczył, że nie ma kompetencji „w telefonach”, ale sprawdzi, co się da zrobić. Kontynuując analizę postulatów, nie stronił od ogólników i dygresji. Słowa wiejące podniosłą nudą z wolna wyczerpywały cierpliwość słuchaczy. Nagle Jagielski wtrącił wywód na temat swoich przeżyć wojennych. Mówił o zamordowaniu ojca, dwóch braci, utracie zmysłów przez matkę po torturach, wreszcie własnym uwięzieniu:
- Rok w więzieniu byłem bity i katowany... Trzy razy dziennie. Batem i kastetem. Mam rany. Mogę wam wszystkim pokazać...
Osobiste zwierzenia wicepremiera przyjęto z niesmakiem. Jakby chciał podbudować swoją pozycję akcentem martyrologicznym życiorysu. Patos jednak nie poruszył nikogo, bowiem wśród słuchaczy nie brakowało osób z podobnymi przeżyciami. Nie odbywało się jednak zebranie kombatantów, żeby licytować się wspomnieniami.
- Panie premierze, wysłuchaliśmy dość dokładnie - rzekł szef MKS. - Wydaje się jednak, że nie powiedzieliśmy, dlaczego tak się dzieje, że co jakiś czas powracamy do punktu, w którym jesteśmy teraz (...) Nie dowiedzieliśmy się, dlaczego tak się dzieje, że my wciąż zataczamy koło (...) Wydaje mi się, że coś w sterowaniu, w kierowaniu, w sprawdzaniu jest nie tak. Jestem robotnikiem, ale tak to rozumiem.
- Zgadzam się - przytaknął elektrykowi wicepremier. - Jest coś nie tak. Ja proponuję, żebyśmy przyjęli następująca sprawę. Umówmy się - miejcie do mnie zaufanie - w tej sprawie wypowie się najbliższe plenum Komitetu Centralnego.
- My podpowiadamy - ripostował Wałęsa. - Jedno rozwiązanie jest na pewno (...) Proponujemy: wolne związki zawodowe. Silne i prężne. Tak jak sobie świat pracy życzy.
W tajnych aktach
Tajny współpracownik „Rybak” relacjonował dla III Departamentu MSW aktualne komentarze robotników: „Przede wszystkim podkreślano niepoważne zachowanie i mało konkretne wystąpienie Jagielskiego. Najbardziej komentowana była (...) propozycja, że się rozbierze i pokaże blizny na plecach po torturach (...) Trzeba przyznać, że ci wymęczeni ludzie mówili o tym z zażenowaniem. Podobnie wyglądała sprawa odblokowania łączności telefonicznej.
Wedle odtajnionego zapisu dziennika bojowego Sztabu Marynarki Wojennej, nocą z 25 na 26 sierpnia 1980 roku weszły na redę portu gdańskiego dwa nieawizowane okręty pod obcą banderą. Ich nazwy brzmiały znajomo: „Bałtijsk” i „Kaliningrad”. Tu może tkwić wytłumaczenie braku protestu władz polskich.