<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/czarnowska_ewa.jpg" >Gdy Amerykanin usłyszy swój narodowy hymn, położy rękę na sercu. Umarłby też ze wstydu, gdyby 4. lipca przed jego domem nie pojawił się gwiaździsty sztandar. Jeśli z tej samej okazji sam nie zorganizuje pokazu fajerwerków, to na 100 procent wraz z rodziną znajdzie takie miejsce, gdzie będzie mógł świętować z innymi.
Powie ktoś, że ma łatwiej, bo latem każdy chętniej wybrałby się na piknik, nawet pod państwowym szyldem. Dobrze historycznie urządzili się też Francuzi ze swoim 14. lipca, a my co? Odzyskanie niepodległości, powstanie listopadowe, styczniowe... Co zryw narodowy, to zimny wiatr w oczy wieje. Poważniejąc jednak - już po szkolnym kursie historii Polski każdy z nas musi być świadomy, jaką wagę dla kraju ma data 11. listopada. I powoli nasz stosunek do jej obchodów zaczyna się zmieniać. Latami wszystkie takie fety kojarzyliśmy z przymusem, nakazem celebry świąt narzuconych i obcych.
<!** reklama>Pojedyncze wywieszanie flag z okazji nieprawomyślnych dat było świadectwem dużej wagi (i odwagi). A kiedy już było można, nie umieliśmy manifestować radości. Więc bardzo powoli, ale systematycznie, rośnie w naszym krajobrazie liczba biało-czerwonych flag powiewających z okien. A nowy prezydent zaproponował właśnie nauczycielom, by wymyślili nowe lekcje patriotyzmu. Najmłodsi mają w szkole nauczyć się robienia kotylionów w narodowych kolorach. Po to, by ich rodzice i dziadkowie mogli je w najbliższy czwartek wpinać z dumą w klapy okryć. Nie wiadomo, czy ten projekt wypali. W ogóle? Może jeszcze nie w tym roku? Na razie ciągle jeszcze pozostaniemy bezkonkurencyjni na świecie w wykrzykiwaniu hymnu z trybun siatkarskich.