Dorabianie do pensji, nie wiedzieć dlaczego, to w Polsce temat wstydliwy. Ale za to jak najbardziej na czasie. Trudno znaleźć branżę, w której nie ma fuch.
Dorota jest młodą nauczycielką. Uczy języka obcego. Prosi, by nie zdradzać szczegółów, bo nie chciałaby zostać rozpoznana. Jest typową przedstawicielką ciała pedagogicznego, której nie wystarcza podstawowa pensja w głównym miejscu pracy, czyli gimnazjum. Dodatkowo, w tym roku pogorszyła jej się sytuacja materialna, ponieważ znienacka obcięto jej pół etatu w szkole.
Od rana do wieczora
Cudów nie wymyśliła - jak większość dorabia sobie przede wszystkim udzielając korepetycji. Klientów pozyskuje, dając od czasu do czasu ogłoszenie do gazety. To wystarcza, zawsze ktoś zadzwoni. W tygodniu Dorota ma ok. 10 godzin „korków”. Bierze 30 złotych za godzinę, co nie jest wyśrubowaną stawką. Jedynym minusem są dojazdy i związany z tym brak czasu.
<!** reklama>
- Jeżdżę autobusami, bo nie mam samochodu. Czasem jest daleko. Moi uczniowie rozrzuceni są po całym mieście - mówi kobieta i przyznaje, że od rana do wieczora jest w pracy, ponieważ - oprócz „korków” - opiekuje się dzieckiem znajomych. Robiła to, gdy była jeszcze na studiach i tak zostało. W sumie z trudem udaje jej się zarobić w miesiącu ponad dwa tysiące złotych. Połowa dochodu to zysk z korepetycji.
- Moi klienci to uczniowie, od podstawówki po liceum - rzadziej dorośli, którzy jadą do pracy za granicę - mówi Dorota i przyznaje, że od początku zabawy z „korkami” trzyma się jednej zasady. Nie udziela korepetycji uczniom ze swojej klasy, a nawet szkoły.
- Nie chcę mieć kłopotów z dyrekcją, a poza tym to przecież nieetyczne - tłumaczy.
Na Adamie, który „robi w kulturze” dochody wytrwałej nauczycielki nie robią wrażenia. Tyle dostaje w swoim zakładzie pracy, gdzie ma normalny etat i wszystkie socjalne świadczenia. Jego głównym pracodawcą jest Urząd Miasta. Ale po godzinach może nim być każdy: organizator festiwalu, właściciel sieci stacji benzynowych, hipermarket. Jako człowiek związany niegdyś z mediami Adam ma szerokie kontakty. Ludzie, którzy chcą, by poprowadził dla nich imprezę, trafiają do niego sami.
- Nigdzie się nie ogłaszam. Założyłem kiedyś stronę internetową, ale dostałem stamtąd tylko jedno zlecenie, więc dałem sobie spokój. Mam kilku stałych klientów, dla których pracuję od lat. Czasem oni polecają mnie komuś nowemu - nie ukrywa mężczyzna. Dodatkowa praca wymaga od niego dyspozycyjności - głównie podczas weekendów, więc nie ma kolizji z obowiązkami w podstawowym miejscu zatrudnienia. Poza tym ważny jest otwarty umysł.
- Raz jest to przegląd orkiestr dętych, raz festiwal kapel ludowych, innym razem kiermasz rękodzieła artystycznego. Na każdy z tych tematów muszę mieć coś do powiedzenia albo przynajmniej robić wrażenie, że trochę się orientuję - mówi Adam. Dochody, które w ten sposób uzyskuje bywają całkiem okazałe, choć w miastach wielkości Torunia i Bydgoszczy - jak dodaje mężczyzna - są kilkakrotnie mniejsze od tego, co można zarobić w Warszawie czy Krakowie.
Od kotleta do kotleta
- Czasem pracuję pięć godzin, a czasem osiem lub dziesięć. Za jedną imprezę otrzymuję od 500 złotych do tysiąca. Dla jednego będzie to dużo, dla innego mało. Moi koledzy radiowcy, którzy dorabiają sobie didżejowaniem na weselach, nie podjęliby się pracy za 500 złotych, bo oni wyciągają z jednej imprezy 1500 - mówi konferansjer. Wesela jednak, to nie jego bajka - podkreśla.
- W naszej branży wielu tak mówi, ale jak jest dobra kasa, to każdy w to wchodzi. Wesela, śluby, pogrzeby, granie w knajpach do kotleta, nawet granie na ulicy. Tylko nikt się do tego nie przyzna, bo w środowisku muzyków to wstyd. No może najmniejszy obciach, jak się zagra na ślubie w kościele - opowiada Wiktor, skrzypek grający w orkiestrach kameralnych i symfonicznych oraz małych zespołach, liczących po kilku muzyków. Grywał na statkach wycieczkowych, w pubach i na ulicach.
Zabiegany muzyk
- Na ulicach, tyle że niemieckich miast. Na początku lat 90. to była żyła złota. Moja znajoma, też skrzypaczka, w ciągu kilku miesięcy zarobiła w ten sposób na mieszkanie - przypomina sobie mężczyzna i w skrócie przybliża, jak wygląda wieczór z życia muzyka operowego.
- O 21.20 kończy się przedstawienie. Zrzucam fraczek, szybko, szybko i do pubu, gdzie do północy gram koncert bluesowy z kolegami. O pierwszej wracam do domu, kładę pieniądze na pianinie i idę spać. Kładę niewiele, bo stówkę, może dwie. Wszystko zależy od sprawności muzyka i od obrotności. Mam kolegę klarnecistę, który swego czasu godził pracę w operze z filharmonią i jeszcze dojeżdżał kawał drogi, żeby zagrać w orkiestrze kameralnej. A w weekendy razem z żoną obskakiwali wesela - dodaje skrzypek.
W jego środowisku krąży anegdota o pewnym wiolonczeliście, który, nie mogąc zestroić się z resztą muzyków, doprowadził wszystkich do nagłego ataku śmiechu. Grali akurat na... pogrzebie.
Policjant na bramce
Przynajmniej oficjalnie, policjanci i pracownicy służby więziennej unikają stania na bramce w lokalach nocnych. Wolą dorabianie na uczelniach lub we własnych firmach.
- Jeszcze 12 lat temu pełno było na bramkach policjantów i strażników więziennych. Stali nawet antyterroryści. Nie wiem, czy mieli zgody swoich szefów - mówi były ochroniarz, pracujący w Toruniu i Bydgoszczy.
- Teraz to się trochę zmieniło. Ludzie się boją. Dzisiaj każdy, kto myśli o dodatkowej pracy raczej występuje o oficjalną zgodę do bezpośredniego przełożonego - mówi bydgoski policjant. - W komendzie wojewódzkiej aktualnie taką zgodę uzyskało 21 funkcjonariuszy. Są instruktorzy nauki jazdy, trenerzy sportów walki, są wykładowcy pracujący na wyższych uczelniach, jeden z kolegów zajmuje się tresurą psów, inny dorabia sobie jako muzyk. Jest tylko jeden warunek. Ich zajęcia dodatkowe nie mogą kolidować z interesem służby - mówi Monika Chlebicz, rzeczniczka kujawsko-pomorskiej policji.
Ten sam warunek dotyczy ludzi pracujących w więziennictwie. Dorabiają sobie jako taksówkarze, ochroniarze w hipermarketach, agenci ubezpieczeniowi czy doradcy finansowi.
- Bardzo popularny wśród naszej kadry sposób zarobkowania to prowadzenie zajęć na uczelniach. Ale też część osób ma własną działalność gospodarczą - mówi Aleksandra Gapska, rzeczniczka Inspektoratu Służby Więziennej w Bydgoszczy. Dodaje, że dorabia sobie niewielu. Przynajmniej oficjalnie. Dla przykładu: w Potulicach, gdzie zatrudnionych jest 300 funkcjonariuszy SW, o zgodę na pracę poza służbą wystąpiło kilka osób. Ilu robi to bez wiedzy przełożonych, trudno orzec.
- Są tacy i będą. Póki się nie spóźniają na służbę i nie mają poważnej wpadki, nikt im na ręce nie patrzy - mówi jeden z wyższych funkcjonariuszy SW w regionie.
- Wiele zależy od wykształcenia i umiejętności. Policjanci z laboratorium pracują jako wykładowcy albo eksperci sądowi. Ale pamiętam kolegę, który po służbie układał ludziom kafelki w łazienkach - mówi były oficer policji, dziś na rencie. Dorabia sobie jako szef ochrony w dużej firmie transportowej. Mimo że od kilku lat nie jest związany ze służbą, swoim nowym zajęciem wolałby się nie chwalić.