https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Do góry uszy!!!

Janusz Świąder/mwmedia
Rozmowa z JANEM KOBUSZEWSKIM, aktorem i reżyserem.

Rozmowa z JANEM KOBUSZEWSKIM, aktorem i reżyserem.

<!** Image 2 align=right alt="Image 35398" >Większość scenicznego żywota spędza Pan wzbudzając śmiech, ale prywatnie jest Pan bardzo poważny. Z czego taka postawa wynika?

Z tego, że rozgraniczam swój zawód od życia prywatnego, ponieważ prywatnie nie jestem wcale uwolniony od pewnych trosk, kłopotów, a nawet nieszczęść. Dumny natomiast jestem z wykonywanej profesji, że grając komedię, mogę nieść moim ukochanym bliźnim trochę uśmiechu, czyli jak ja to mówię, w swoim i kolegów imieniu: pracujmy dla śmiechu, ale bądźmy normalni.

Czy dzisiejszą publiczność łatwo rozweselić?

Na pewno trudno rozweselić wszystkich, tym niemniej łatwiej ludzi beztroskich. Poza tym ważne jest, czym rozweselamy. Przede wszystkim musi być dobry tekst. Taki, który by chwycił publiczność za ... buzię i za serce.

Podobno ma Pan liryczne wnętrze?

Chyba tak... Choć moje warunki zewnętrzne przeczą temu. A jednak, jakby wbrew pozorom, jestem romantykiem, człowiekiem wyczulonym na piękno. Twierdzę wręcz, że miłość, liryka, przyjaźń powinny łączyć ludzi, bo to są wartości, które dają nam największą radość. Nawet powiem więcej: bądźmy dobrzy dla siebie, to i inni będą dla nas dobrzy. Bynajmniej nie jest to merkantylne podejście do życia, lecz całkiem praktyczne.

Przezwiele lat, zwłaszcza na początku swojej kariery, obcował Pan z literaturą wielkiego formatu, występując w repertuarze dramatycznym. Zapewne pamięta Pan słynne przedstawienie „Dziadów” z 1968 roku, w którym grał rolę doktora Bécu?

W słynnych „Dziadach” Deymkowskich rzeczywiście wcieliłem się w tę postać, policzkując ks. Piotra, którego grał Józef Duriasz. Tak się biedaczysko niefortunnie zasłonił na premierze, że złamałem mu rękę. Ale to są nasze takie prywatne, zakulisowe dzieje.

„Zakulisie” jest ponoć Pana ulubionym miejscem, tworzącym teatralną atmosferę?

<!** reklama left>Tak, zgadza się. Kiedy jeszcze jako student statystowałem w Teatrze Polskim, zobaczyłem, jak do wielkiego Mariana Wyrzykowskiego, dziekana uczelni, podchodzi maszynista ze sceny i klepie go po ramieniu: „Maniuś, w porządku zagraj, bo mam znajomych na widowni”. To się nie zmieniło. Z maszynistami i moim garderobianym jesteśmy po imieniu. Tyle lat siedzimy w jednym teatrze, nawzajem się o siebie troszczymy, czasami ja na niego huknę, czasem on mnie opieprzy i tak razem się starzejemy.

W pamięci widzów utkwiło wiele Pańskich kreacji telewizyjnych. Telewizja przyniosła Panu olbrzymią popularność. Dlaczego tak rzadko pojawia się Pan teraz na szklanym ekranie?

W telewizji pracowało się za grosze, ale rzeczywiście telewizja jest tym instrumentem, który kreuje aktorów. Dzisiaj nie muszę zabiegać o względy telewizji, wystarczy mi teatr, a ponieważ trochę się zestarzałem, twierdzę, że ważniejszą sprawą jest grać to, co się chce, niż to, co chcieliby inni.

A czy role telewizyjne, zwłaszcza kabaretowa - pana Janeczka, nie powodowały, że ktoś chciał się z Panem zaprzyjaźnić, napić wódeczki?

Wódeczki może nie, ale na ulicy spotykam się do dzisiaj z sympatią, uśmiechem i życzliwością zwykłych ludzi, czego bym życzył także wszystkim naszym politykom.

Zajmuje się Pan również reżyserią. Czy w tej roli czuje się Pan równie dobrze jak aktor?

Ależ proszę pana, reżyseruję już od ponad 25 lat, co sprawia mi wielką frajdę. Kiedy byłem młodym aktorem, zetknąłem się ze Zbyszkiem Sawanem, dyrektorem teatru, aktorem i reżyserem, który umiał jeszcze zmieniać dekoracje, zajmował się oświetleniem. Teatr jest taką instytucją, w której nie zawadzi, jak się umie wszystko. Wziąłem to sobie do serca. A reżyseria jest moim zdaniem... takim doktoratem, trochę wyższym stopniem wtajemniczenia w sprawy teatru. Dlatego właśnie reżyseruję, nie robiąc tego pod przymusem. I jedynie te sztuki, które mnie naprawdę interesują. Angażuję do nich moich ulubionych aktorów, albo pragnących ze mną pracować.

Aktorstwo wybrał Pan przez przypadek?

Skądże, przez wstręt do matematyki i fizyki. Od urodzenia byłem humanistą i jako młody chłopiec, nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić, zdecydowałem się na aktorstwo.

Egzamin nie wypadł pomyślnie?

Na egzaminie wstępnym Jacek Woszczerowicz, który był nikczemnego wzrostu i nie lubił wysokich, podszedł do mnie, popatrzył do góry i stwierdził: „Nie nadaje się”.

Udało się jednak Panu zdobyć dyplom aktora lalkarza...

Za namową koleżanki, która była na drugim roku, dostałem się do Państwowej Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek, którą ukończyłem w ciągu jednego roku, ale nigdy w zawodzie aktora lalkarza nie pracowałem. Spróbowałem potem ponownie szczęścia w PWST, w której ci sami profesorowie spytali mnie na egzaminie: „Pan znowu tutaj? A co pan przygotował?” Odpowiedziałem, że 30 wierszy i 10 fragmentów prozy. Tym razem los okazał się łaskawy. Znalazłem się na jednym roku ze Zbigniewem Zapasiewiczem, Anną Ciepielewską, Wandą Majerówną...

Można powiedzieć, że należy Pan do ludzi upartych, realizujących uparcie wytyczony cel?

Wie pan, podbechtano moją ambicję. Ja sam się upokorzyłem tym, że nie zdałem, więc w końcu pomyślałem sobie: będę aktorem albo nie, ale powinienem zdać. I zdałem.

A jednak aktorzy, nie wyłączając Pana, żyją i pracują w swoim zawodzie nazbyt intensywnie. Pan, który zawsze był uosobieniem życia, witalności i pogody ducha, nagle zachorował na najcięższą z chorób, przeszedł dwie ciężkie operacje...

Nie mówmy o tym... Miałem, oczywiście operacje, ale przeszło, poszło, minęło i dzięki Bogu Najwyższemu jakoś staram się żyć dalej.

Chorobie i szczęśliwemu wyzdrowieniu poświęcony był cały program „Tabu” w Telewizji TVN, w którym Pan wystąpił...

Zrobiłem to z obowiązku wobec tych, którzy chorowali, jak i tych, którzy chorują oraz wobec tych, którzy chorować będą, tylko nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Ale do góry uszy, to i „reszta” musi! Wiara czyni cuda. Wiem to z własnego doświadczenia.

Powiedział Pan kiedyś: „Może sprawię wszystkim zawód, ale nie żyję po to, żeby pracować, a pracuję po to, żeby żyć. Mój dom, moi przyjaciele to jest najważniejsze. Aktorstwo jest moim ulubionym zawodem, ale zawodem...” Co wynika z takiej postawy?

Kiedy wychodzę na scenę, muszę dać z siebie maksymalnie wszystko, włożyć w swą pracę tyle wysiłku, żeby zaistnieć w świadomości widzów jako dobry aktor. Równocześnie nie mogę tak pracować bez przerwy, ponieważ pozbawiłbym się wszystkich przyjemności życia i tego, co ja nazywam swoją ojczyzną, którą jest dla mnie nie tylko krajobraz i ziemia, lecz również moi najbliżsi. A więc to wszystko, dla kogo żyję i z kim muszę obcować, co mnie otacza i interesuje, w czym muszę i chcę brać udział. I dlatego mówię, że nie żyję po to, żeby pracować, tylko pracuję po to, żeby żyć.

Jak każdy człowiek, ma Pan pewne wady. Czy są takie, z którymi Pan walczy?

Właściwie nie powinienem odsłaniać swoich słabych stron, ale ponieważ niektóre z moich wad zostały już niejednokrotnie ujawnione, więc się przyznam, że jestem człowiekiem leniwym, który zmusza się do podejmowania pewnych prac. Poza tym, ale to już chyba sprawa organiczna, potrzebuję dużo snu, lubię wylegiwać się, wypoczywać, lecz - niestety - ten mój wypoczynek jest bierny, raczej z książką w ręku, nad wodą... Kiedyś - mogę się dzisiaj do tego przyznać - moją wadą było tchórzostwo. Także i to - koledzy mogą poświadczyć - że w pracy nadużywałem języka nieliterackiego. I długo musiałem walczyć, żeby te nie najczystsze wyrazy z mego słownictwa definitywnie zniknęły...

Jakie miejsce w Pana życiu zajmuje rodzina?

Najważniejsze. Zawód jest dopiero na drugim miejscu...

A Pańska rodzina to...

...żona, też aktorka, Hanna Zem- brzuska i córka Maryna, od której doczekałem się wnuka.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski