<!** Image 1 align=left alt="Image 23384" >Dyżurni wróżbici od polityki obiecywali, że będzie ciekawie. I mieli rację. Cały weekend nauczyciele dochodzili do siebie po rewelacji, że ich guru będzie teraz Roman Giertych, a ludzie z branży morskiej czy budowlanej próbowali dowiedzieć się czegoś o jegomościach, których wsadzono im na ministerialne stołki.
A przed nami jeszcze jedna atrakcja tak zwanej rekonstrukcji - wyścig do fotela ministra spraw zagranicznych. Wczoraj jeden z dostojników z PiS oświadczył, że nowy minister już prawie jest - wybrano go, ale na razie nie ogłoszono nominacji. Jeśli to prawda, to serdecznie temu wybrańcowi współczuję. Jego poprzednik, Stefan Meller, oceniany był dobrze nawet przez tych, którzy na rządzie wieszali psa za psem - tak zresztą, jak i cała nasza polityka zagraniczna, od odcinka rosyjskiego, przez niemiecki po unijny. I to mimo to, że zgrzytało w niej niemiłosiernie i za nic nie można było zgrać się w trójkącie prezydent - premier - szef MSZ, co delikatnie nazywano brakiem koordynacji.
Teraz pytanie pierwsze brzmi - jaka będzie rola i ranga nowego ministra, a pytanie drugie - co się zmieni, skoro w rządzie mamy i partię ideologiczną, mocno krytyczną wobec Unii, i partię nieobliczalną, której dotychczasowe zagraniczne kontakty co najwyżej szokują.
Mamy na razie deklaracje, że zmian nie będzie, a wszyscy kochają Unię. Tyle że zaraz dodaje się małymi literkami, że powinniśmy tam być na innych warunkach. A diabeł tkwi właśnie w szczegółach, a nie w deklaracjach. Nasza pozycja za to nieco słabnie, choćby za sprawą zagranicznych mediów, pastwiących się nad rządowymi zmianami okrutnie. Bo co tu dużo gadać, silna pozycja Polski to tylko i wyłącznie nasz polski interes.
Nie wiem, czy u bukmacherów ktoś przyjmuje zakłady na nazwisko szefa MSZ. Ale ja bym nie obstawiał. Za duże ryzyko.