Kiedy w Polsce 4 czerwca świętowano pierwsze po wojnie wolne wybory, w Chinach na placu Tiananmen na oczach świata armia chińska dokonała masakry.
Wielu obserwatorom chińskiej sceny politycznej w 1989 roku wydawało się, że ruch Pekińskiej Wiosny - jak nazwano ówczesne protesty studentów - stanowił naturalne przedłużenie fali demokratyzacji, płynącej w tych latach przez niemal cały świat komunistyczny.
<!** reklama>Dla chińskich władz te wydarzenia nie miały większego znaczenia. Dla komunistów z Pekinu sytuacja była jasna. Jeżeli nie pokazano by siły, to mogło się stać to, co z komunizmem w Europie Wschodniej. Dlatego w nocy z 3 na 4 czerwca wozy pancerne zmiotły z powierzchni placu wszystko. Po siedmiu godzinach, o świcie 4 czerwca, Tiananmen był pusty.
Do dziś nie wiadomo, jaka była faktyczna liczba ofiar - w końcu czerwca 1989 roku ówczesny mer Pekinu przyznał, że zginęło 200 demonstrantów, w tym 36 studentów. Nieoficjalne szacunki mówią jednak o dwóch tysiącach zabitych, aresztowano do trzech tysięcy ludzi.
Paradoksalnie, wydarzenia na placu Tiananmen zainicjowały rozwój Chin, który doprowadził do boomu gospodarczego. W Chinach niewyobrażalnie poprawiły się warunki życia, z zacofania wyciągnięto jedną piątą ludności.
Nieznane są losy człowieka, który stał się symbolem tamtego buntu. - Do dziś nie wiadomo, kim był i co stało się z tym człowiekiem z siatkami, który stał w 1989 roku przed kolumną czołgów, gotowy na śmierć bez kompromisów.