- Nie było u nas świętego Mikołaja. Prezenty rozdawał Gwiazdor, Wigiliorz, albo Starcak - mówi Anna Sergott, adiunkt w Muzeum Ziemi Krajeńskiej w Nakle.
<!** Image 2 align=right alt="Image 140700" sub="Co roku przed Bożym Narodzeniem nakielskie muzeum prowadzi dla uczniów pogadanki o dawnych świątecznych zwyczajach / Fot. Paweł Antonkiewicz">Czy w naszym regionie zachowały się jakieś, typowe tylko dla niego, zwyczaje związane ze świętami Bożego Narodzenia?
Bardzo trudno je wyróżnić. Już Oskar Kolberg, który w XIX wieku zbierał materiały do swoich prac etnograficznych, miał kłopoty z ich znalezieniem. Możemy jedynie wskazać na pochodzenie niektórych zwyczajów i różnice w porównaniu z innymi regionami. Znany, na przykład, był tutaj święty Mikołaj, ale tylko ten z prezentami na 6 grudnia. W Wigilię dawał je - jak w Wielkopolsce - Gwiazdor, nazywany czasem też Wigiliorzem albo Starcakiem, który nosił się z chłopska, w baranim kożuchu przewiązanym sznurem, w wysokiej czapie. Dla grzecznych miał prezenty, najczęściej słodycze i zabawki. Przychodził też z rózgami, a dla niektórych miał nawet martwe myszy. Wpływy niemieckie sprawiły, że stosunkowo wcześniej niż w innych rejonach Polski, bo w drugiej połowie XIX wieku, pojawiła się tutaj choinka.
<!** reklama>Jak dawniej spędzano święta?
Przesycone były magią, pełne wróżebnych symboli i takich samych zachowań, różnych w kolejnych dniach, wywodzących się z czasów pogańskich. Wiele z nich zachowało się do początku XX wieku. Wigilia była na pół świętem, na pół zwykłym dniem. Można było pracować, ale niektóre czynności były zabronione. Wykluczone było szycie, haftowanie, cerowanie, bo ostre narzędzia mogły pokaleczyć dusze odwiedzające domy, a podczas przędzenia kołowrotkiem groziło nawet ich uwięzienie. Gospodarz tego dnia załatwiał choinkę, a jak miał możliwości, to szedł na ryby i polowanie. To był trudny dzień dla dzieci. Z wiary, że taki będzie rok, jak Wigilia - a powinien być pracowity - wynikały narzucone im obowiązki: noszenie wody, zbieranie opału, bielenie ścian. Panny z zamkniętymi oczami wyciągały źdźbła z ustawionych w izbach snopów. Jeśli było z kłosem, wróżyło ślub z kawalerem, bez niego - z wdowcem. Pierwszy dzień świat spędzano w domu, jedzono różne potrawy, niczego nie pożyczano, aby nie wynieść z domu szczęścia.
Ile osób siadało do wigilijnego stołu, co jadły?
Przestrzegano zasady, że gości musi być parzysta liczba. Jeśli ktoś nie miał pary, groziło mu to śmiercią w nadchodzącym roku, dlatego też zapraszano na wieczerzę żebraków, samotnych. Puste miejsce nie było wcale dla spóźnionego przybysza - przygotowywano je dla dusz zmarłych. Potraw natomiast musiała być liczba nieparzysta, która była zapowiedzią szczęścia. A jedzono, miedzy innymi: siemieniatkę, zupkę nagotowaną na siemieniu lnianym, windołochę uwarzoną na brukwi, makiełki, a popijano gęsim winem, odświętnym trunkiem - winem zmieszanym z suszonymi owocami. Karpie były stosunkowo drogie, więc w wiejskiej chacie zadowolano się śledziem.
Co nam zostało z tej tradycji?
Gwiazdor, choć ubrany jak amerykański krasnoludek, celtycka jemioła, potrawy z różnych stron świata. Święta jednak ciągle spędza się z magiczną nadzieją nowego i lepszego roku.