Nie zdążą otrzeć łez po odejściu kolejnego wychowanka, a już dzwoni telefon: „Jedziemy na interwencję, za godzinę pojawimy się u was z dzieckiem. Przygotujcie się”. Zawsze są gotowi. Muszą być. Przecież prowadzą pogotowie rodzinne. Czynne całą dobę.
<!** Image 2 align=none alt="Image 200346" sub="Kinga i Waldemar Kułakowscy z dziećmi pogotowianymi. Nie możemy pokazać ich twarzy. Nie możemy też podać adresu rodziców zastępczych. Z rodzicami biologicznymi dzieci spotykają się poza tym mieszkaniem. FOT. Jacek Smarz">
Czyste, zadbane mieszkanie. W największym pokoju buszuje dwoje maluchów. Trzecie, najmniejsze dziecko, głośnym krzykiem dopomina się butli z mlekiem. Ich imion nie możemy podać, nie wolno też pokazać ich twarzy, ani zdradzić adresu. Biologiczni rodzice tej trójki nigdy nie powinni tu trafić.<!** reklama>
Waldemar i Kinga Kułakowscy ponad sześć lat temu postanowili zmienić swoje życie. Uznali, że ich własne dzieci są już na tyle duże, że mogą poświęcić się dla dzieci cudzych, wyrwanych z rodzinnego piekła.
- Chcieliśmy zająć się dzieckiem niepełnosprawnym - wspomina ciocia Kinga. (Tak powinni do niej mówić wychowankowie i tak często nazywa ją mąż.) - Przez lata pracowałam w PCK, zajmowałam się właśnie niepełnosprawnymi. Jednak pracownicy toruńskiego Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie odradzali nam założenie zastępczej rodziny specjalistycznej. W tamtym momencie największe zapotrzebowanie było na pogotowie rodzinne. Zgodziliśmy się.
Przygotowano ich starannie do tej roli. Szkolenie trwało pół roku. Przeszli, wraz z innymi dziewięcioma parami, pragnącymi zostać rodzicami zastępczymi, opracowany w USA kurs PRIDE.
Jeden płakał jak bóbr
- W trakcie szkolenia dwie rodziny odpadły. Nie dziwimy się - mówi wujek Waldek. - Podczas zajęć, uświadamiających psychikę dziecka skrzywdzonego, jeden z mężczyzn płakał jak bóbr. Tam chodzi o wyzwalanie silnych emocji, dopiero wówczas widać, czy ktoś poradzi sobie z trudami działalności, jaką zamierza rozpocząć, czy też zwyczajnie jest zbyt miękki. Bo, nie da się ukryć, rodzicielstwo zastępcze to naprawdę ciężki kawałek chleba.
Uczestnicy kursu szkolący się na zawodowych rodziców zastępczych mogą zakładać, że przynajmniej część dzieci, które dostaną, zostanie z nimi do pełnoletności, a nawet 25. roku życia, gdy zakończą kształcenie. Rodzina zastępcza w roli pogotowia, taka jak Kułakowskich, nie ma nawet prawa o tym myśleć. Zakłada się, że dziecko pozostanie z nimi maksymalnie przez pół roku. Praktyka pokazuje, że czasami okres ten przedłuża się do dwóch lat. Potem jednak będzie musiało ich opuścić. Pozostawiając pustkę, która boli.
- Bodajże następnego dnia po podpisaniu umowy z prezydentem miasta, na mocy której na każde z trojga dzieci pogotowianych, tak to się określa, dostajemy tysiąc złotych, plus dwa tysiące pensji dla żony, pojawił się u nas pierwszy noworodek - wspomina gospodarz. - To była dziewczynka. Mama zostawiła ją w szpitalu. Dziecko było chore. Po czterech tygodniach pojawił się kolejny noworodek, tym razem chłopiec. Zaczęło się. Trafiliśmy na głęboką wodę.
Warto zaznaczyć, że warunkiem podpisania umowy przez miasto jest utrzymanie stałej pracy przez głowę rodziny. Chodzi o to, by nikt nie mógł zarzucić, że utrzymują się tylko z pieniędzy, przekazywanych na dzieci przez urząd miasta. Waldemar Kułakowski pracuje więc nadal zawodowo, a podstawowy trud opieki spada na jego żonę.
- Niebawem pojawiło się trzecie dziecko. A potem to już poszło... Trudno wymienić wszystkie 21 dzieci, które przewinęły się dotąd przez nasz dom - dodaje Kinga Kułakowska. - Wszystkie jednak pamiętamy, mamy ich zdjęcia, które czasem, gdy aktualni wychowankowie pójdą spać, oglądamy wspominając.
Odwszawianie i test na HIV
Pamiętają nawet dziewczynkę, która spędziła z nimi tylko jeden dzień. Jej mama, po wytrzeźwieniu, dostała od MOPR-u szansę i odzyskała córkę. Do biologicznej matki inna z kolei dziewczynka wróciła po dwóch miesiącach. W tym przypadku ważną rolę odegrała ciotka młodej mamy, która przekonała ją, że po latach będzie swego kroku żałować. To rzadkie przypadki. Najczęściej dzieci przywożone są tu z awantur domowych, często zabrane wprost z pijackich libacji i o ich powrocie w tamto miejsce nie ma mowy.
- Zdarza się, że trzeba zacząć od ich odwszawienia. Wszystkim dzieciom robimy też testy na HIV - przyznaje rodzic zastępczy. - Jedno z dzieci musieliśmy zawieźć do szpitala zakaźnego, bo test wypadł pozytywnie. Wybuchła lekka panika, bo żona się właśnie skaleczyła i mogło dojść do zakażenia. Na szczęście okazało się, że mała ma przeciwciała matki, to znaczy, że to ona, a nie dziecko było chore.
Dopiero po jakimś czasie zrozumieli w pełni te fragmenty szkolenia, które dotyczyły utrzymania właściwych relacji rodzinnych i... dbania o małżeństwo. Nie da się ukryć, że najbardziej ucierpiała córka państwa Kułakowskich. Dla jedenastolatki odejścia z domu kolejnych dzieci stały się koszmarem. Dla niej te dzieci po prostu umierały. Nic dziwnego, że dziewczynka zaczęła mieć kłopoty ze zdrowiem. Starszy syn, dziś 22-letni, lepiej sobie z tym radził, ale i dla niego nie było to obojętne.
- A przestrzegano nas przed tym - przyznaje Kinga Kułakowska. - Byśmy nie mieli żadnych złudzeń, skontaktowano nas nawet z małżeństwem mieszkającym na drugim końcu Polski, które zrezygnowało z prowadzenia takiej działalności po tym, jak stracili jedno z dzieci. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną zgonu była śmierć łóżeczkowa, która może zawsze się zdarzyć, ale ci dzielni ludzie nie potrafili sobie już z tym poradzić.
Niechętnie komentują niedawną, głośną sprawę z Pucka, gdzie w rodzinie zastępczej doszło do morderstw.
- To położyło się cieniem pewnie na wszystkich rodzinach zastępczych w kraju - przyznaje Waldemar Kułakowski. - Odczuliśmy to na własnej skórze. Trafiliśmy na lekarkę, która z wyraźną złośliwością zasyczała: „To co, teraz zaczęli was wreszcie kontrolować?”. A potem czepiała się każdego sińca na nogach dziecka, które ucząc się chodzić często upadało.
Ciasteczka, cukiereczki i... ryk
Wspominają tragiczne wydarzenia spod Zakopanego, gdy oskarżony niesłusznie o pedofilię rodzic zastępczy powiesił się. Mają listę medyków, którzy, ich zdaniem, wyraźnie nieprzychylnie patrzą na takie, jak ich, rodziny. Znają też, oczywiście, pełnych poświęcenia lekarzy, zachowujących się odwrotnie, chociażby konsultanta z Bydgoszczy, który zoperował chore ucho jednej z powierzonych im dziewczynek w święta Bożego Narodzenia, gdy sala operacyjna była wolna.
Kilka razy w miesiącu Kingę Kułakowską czeka wizyta z którymś z dzieci w MOPR. Tam dzieci spotykają się z rodzicami biologicznymi, którym jeszcze nie odebrano praw rodzicielskich. - Trwa to godzinę. Rodzice starają się być najmilsi jak potrafią, podsuwają dzieciom ciasteczka i cukierki, a na końcu wszyscy, łącznie ze mną, ryczą.
O wiele łatwiejsze są spotkania z przyszłymi rodzicami adopcyjnymi. Piszą dla nich swoistą instrukcję obsługi dziecka, opisują jego upodobania, zwyczaje, zwracają uwagę na szczególne potrzeby. Dopiero wtedy rozumieją, ile naprawdę to dziecko dla nich znaczy. Kilkoro dzieci od Kułakowskich trafiło do adopcji zagranicznej. Jeden z chłopców wyjechał do Holandii, niedawno nastoletnia dziewczynka wraz z młodszym rodzeństwem przeniosła się do Włoch.
- Jakiś czas temu gościliśmy u siebie tych sympatycznych Holendrów z małym - wspomina Waldemar. - Okazało się, że, choć miał wtedy trzy lata, dobrze pamiętał nasz bus. Obwoziłem ich tym samochodem po mieście, a dzieciak był wniebowzięty.
Opiekunka na kilka godzin
Kinga przyznaje, że przebywanie non stop z dziećmi jest ponad siły, zresztą często musi wyjść tylko z jednym z nich. Dlatego Kułakowscy zatrudniają na kilka godzin dziennie opiekunkę. W wielu przypadkach konieczne okazywały się korepetycje. Sporo wydają też na lekarstwa - dzieci z zespołem poalkoholowym FAS często chorują.
- Trudno się skarżyć urzędnikom, których główną rolą jest kontrolowanie nas - przyznaje Waldemar Kułakowski. - Zawsze można spotkać się z zarzutem, że może sobie nie radzimy. Dlatego głośno mówię: rodzinom zastępczym potrzebne jest wsparcie różnych niezależnych organizacji. A tego w Polsce brakuje.
Kiedyś obliczył, że jego żona pracując przy trójce dzieci, zarabia 2,7 zł na godzinę. Ale nie skarżą się. Nie ukrywają, że siłę daje im wiara. Oboje są chrześcijanami, którzy przeżyli nawrócenie ponad 20 lat temu.
- Do dzieci mówimy o sobie per wujku, ciociu, ale one wolą zwracać się do nas tato, mamo. Nie możemy im tego zabronić, rozumiemy przecież tę naturalną potrzebę - przyznaje Kinga. - Ale, nie ukrywam, w duchu błagam je, by nie mówiły do mnie „mamo”. Bo wiem, jak zaboli, gdy będziemy je żegnać.
Zapytani o szczegóły tych pożegnań nagle oboje milkną. Patrzą po sobie. Wreszcie Waldek, ze łzami w oczach, prosi o inny zestaw pytań.
Fakty
Pogotowie rodzinne - pierwszy krok do adopcji
- Rodzina zastępcza zawodowa, pełniąca funkcję pogotowia rodzinnego - tak ta forma pomocy dzieciom nazywa się oficjalnie. Rodzin takich w naszym województwie jest 19. Znajduje się w nich obecnie 78 dzieci. W Bydgoszczy są 3 takie rodziny, w Toruniu 5.
- Najwięcej jest rodzin zastępczych spokrewnionych - 1398 w województwie. Najmniej rodzinnych domów dziecka - zaledwie 8 w województwie.
- Od stycznia działa Kujawsko-Pomorski Ośrodek Adopcyjny. W tym czasie udało się znaleźć nowych rodziców dla 61 dzieci. Z tego w toruńskim oddziale dla 25, w bydgoskim dla 24, we włocławskim dla 5, a 7 w oddziale Jaksice. Piątka dzieci trafiła do adopcji międzynarodowej - wyjechały do Włoch.