Najwięksi twardziele odchodzą ze służby po 15 latach i długo dochodzą do równowagi. Sami lub przy pomocy psychologa szukają dystansu do zawodowej przeszłości. Bywało, że w Wigilię siedzieli w krzakach, czatując na bandytę, a w Boże Ciało ganiali za oszustem. Wybrali zawód, w którym czasu pracy się nie wybiera. Ludzie zazdroszczą im wcześniejszych emerytur, ale niewiele wiedzą o specyfice policyjnej służby.
<!** Image 2 align=none alt="Image 183147" sub="Policjant w pełnym rynsztunku, ubezpieczający kolegów w akcji i trzymający przestępcę na muszce to mit. Najczęściej funkcjonariusz musi liczyć sam na siebie lub kiepsko uzbrojonego partnera.">Namówiliśmy trzech bydgoskich twardzieli na zawodowe wspomnienia i świąteczne refleksje.
- Myślałem: „Przepracuję 15 lat, zostanę młodym emerytem i będę robił, co zechcę” - wspomina 43-letni Marek. Zrzucił policyjny mundur 2 lata temu i... - Po 15 latach intensywnej pracy operacyjnej byłem tak wypalony, że niewiele brakowało, a dostałbym w głowę - wyznaje.
<!** reklama>Policjanci z pierwszej linii - kryminalni czy ci od przestępczości gospodarczej - stresującą pracę w dzień, noc, niedziele i święta często przypłacają rozpadem rodziny lub alkoholizmem. I nawet ci, którym udało się dotrwać do emerytury bez większego szwanku, długo liżą rany, wyniesione z policyjnej służby. Najtrudniej goją się te, które zadał strachliwy lub skorumpowany
szef albo leniwy prokurator.
- Rozpędzasz się, poświęcasz mnóstwo czasu na tropienie oszusta, już go prawie masz i nagle słyszysz: „Stop!” To jest rozkaz, więc musisz go wykonać, choć wszystko się w tobie burzy. Słabszym opada entuzjazm. Mocniejsi jeszcze mają zrywy, ale te stopniowo słabną i pojawia się wypalenie zawodowe - wyjaśnia Wojtek, 45-letni emeryt z 16-letnim policyjnym stażem. Miał różnych przełożonych. - Jeden mówił: „Ja jestem szeryfem, a wy pracujecie dla mnie. Jak zrobicie to źle, wszyscy dostaniecie po d....” i to jest w porządku. Gorzej pracuje się z szefem, który dostał stołek, posmarował go butaprenem, usiadł i tylko patrzy, żeby mu go ktoś nie wyrwał przed emeryturą. Taki typ powtarza podwładnym: „Nie róbcie niczego, co by nas mogło medialnie porazić” i za każdym razem, gdy chłopaki podejmują ryzykowną akcję, drży ze strachu - ocenia Wojtek. On i jego policyjny partner, Andrzej, (47 lat, od 3 lat na emeryturze) stanowili zgrany duet, który trudno było stłamsić, a oprócz ran zachowali wspomnienia o ciekawych akcjach. Poznajemy ich kulisy.
Kajet pani Marii
To mniej znany wątek głośnej sprawy Janusza Palucha sprzed kilkunastu lat. Twórca parabanku, w którym tysiące ludzi z całej Polski straciło oszczędności życia, próbował też oszukać sąd. Złożył sędziemu obietnicę, że spłaci wierzycieli i... postawił na kolejny przekręt.
- Ci, którzy Paluchem sterowali, przywieźli do Bydgoszczy panią Marię, miłą 50-letnią blondynkę i wynajęli jej mieszkanie przy ul. Zakopiańskiej - wspomina Andrzej. Był to czas restrukturyzacji Garnizonowej Administracji Mieszkaniowej i oszuści postanowili to wykorzystać. Puścili w obieg plotkę, że wojskowe mieszkania można będzie teraz wykupić. Zainteresowanych kierowano do pani Marii, a ta wpisywała do kajetu: kto i ile wpłacił. - I jak to w życiu bywa, w wytropieniu oszustki pomogła nam ludzka zawiść. Pewien pułkownik rezerwy poczuł się urażony, bo gdy on wnioskował do GAM o wykup mieszkania, dostał odmowę, a jego sąsiad trafił do jakiejś pani Marii i mieszkanie miał - opowiada Andrzej. Tydzień zbierał dowody, a gdy oficjalnie wszczęto postępowanie, zrobił się raban, bo... - Okazało się, że policjanci z KWP robili w tym czasie podsłuch doradców Palucha i też im wyszło, że jakaś Maria przekazuje komuś reklamówki z pieniędzmi - wspomina. Sprawa zakończyła się sukcesem. Panią Marię i jej kajet zatrzymano, Paluch po raz kolejny stracił wiarygodność, a Andrzej awansował. Od tej pory on i Wojtek specjalizowali się w oszustach.
- Był jakiś człowiek na lewych dokumentach, firma, której de facto nie było i wyłudzony towar, który gdzieś znikał, więc rozwiązanie takiej zagadki wymagało szczególnego kunsztu - zauważa Wojtek i przypomina mu się banda oszustów, którzy
podszywali się pod Stokłosę.
- Zamawiali towar na firmę senatora ze Śmiłowa, obiecywali zapłatę gotówką. Znaczną część towaru wyładowywali w Bydgoszczy i tam kierowca dostawał dyspozycję zawiezienia reszty do firmy Stokłosy. „Tam panu zapłacą” - informował go podstawiony przez oszustów pilot. Do Śmiłowa kierowca dojeżdżał już sam, a tam na bramie przecierali oczy, słysząc o towarze, którego ich firma nie zamawiała - wspominają oszukańczy proceder.
W dotarciu do tych, którzy go zorganizowali, pomógł im przedsiębiorca z Łęczycy. Ukrył pod warstwą zamówionego towaru śmieci. Policjanci załatwili transport, a technicy operacyjni mieli go obserwować. - Przestępcy rozmawiali z kierowcą przez komórkę, a my mieliśmy ich na podsłuchu. Pierwszy wyładunek miał być przy Fordońskiej. Oszuści poszli po siłę roboczą do schroniska dla bezdomnych mężczyzn i przyprowadzili dwóch. Ci otwierają naczepę i krzyczą: „Panie tu są cegły, śmieci!” - relacjonuje Wojtek. Kontrolował wtedy podsłuch i słyszał, jak obserwujący zdarzenie oszuści rzucają komendę: „Sp.....amy”. Akcja mogła się zakończyć fiaskiem, a oni mogli dostać po łapach za nadgorliwość w sprawie, którą najprościej było umorzyć z powodu niewykrycia sprawcy. Dopomógł przypadek. Któryś z kolegów źle spisał numer kręcącej się w pobliżu alfy romeo z grudziądzką rejestracją. Wyglądało na to, że ma lewe tablice i padła dyspozycja: „Zatrzymać!”. - To był strzał w dziesiątkę, bo alfą jechał znany nam przestępca z Grudziądza - dopowiada Andrzej.
Poznali schemat działania oszustów i ich dziuple. Zwykle sprawca dosiadał się do kierowcy na rogatkach miasta i pilotował go do najbliższej hurtowni przy Szajnochy lub Fordońskiej. Zawsze było to rano przed 5.00. Tłumaczył, że wkrótce jego ludzie otworzą magazyn i wniosą zostawiony przed hurtownią towar, a tymczasem oni pojadą do biura po pieniądze.
- Podjeżdżali pod bramę zamkniętej firmy, pilot wchodził po klucze i znikał, a gdy kierowca wracał pod magazyn, towaru już nie było - wspomina Andrzej. Markowi utkwiła w pamięci skomplikowana sprawa, w której przewijały się
burdelmama i bliźniaki.
- Nie od dziś wiadomo, że świat przestępczy rządzi burdelami i w Bydgoszczy nie jest inaczej - tak Marek zaczyna opowieść o biznesmenie, który wydał fortunę na narkotyki i popadł w długi. - Wiele stracił, bo jego matka pracowała przy przetargach na dostawy środków czyszczących do jednego z bydgoskich szpitali i dziwnym trafem wygrywała je zawsze firma jej syna - dopowiada. Dług u narkotykowego dealera pan P. miał spłacić szczególną usługą. Zmuszono go, by na nazwisko narzeczonej założył firmę, która będzie wyłudzać kosztowną chemię gospodarczą. Przestępcy wydzierżawili na ten towar pomieszczenie przy Jaskółczej i wpuścili tam swojego człowieka, ochroniarza słynnej pani B., twórczyni bydgoskiego „dziweksu”.
Marek dawno miałby oszustów na muszce, gdyby inny policjant nie pokpił sprawy. Pojawił się przed podejrzanym magazynem w pełnym rynsztunku i oznakowanym autem, bo miał wtedy dyżur i dostał polecenie sprawdzenia obiektu. Przestępcy na jego widok spuścili rolety, a policjant napisał w notatce: „Zamknięte”. I to byłby koniec sprawy, gdyby nie to, że Marek zaczął przy sprawie dłubać. - Doszedłem do ludzi, od których wyłudzono towar. Przydatnymi świadkami okazały się kobiety, bo one lepiej pamiętają, jak wyglądają sprawcy i jak byli ubrani - zauważa Marek. Jednego z nich kobieta rozpoznała na zdjęciu z policyjnej kartoteki. - Była przekonana, że to ten człowiek, a ja byłem w kropce, bo wszystkie dowody wskazywały na to, że Karol przybywa w więzieniu i nie miał przepustek - wspomina swoją konsternację były policjant. Zagadka rozwiązała się, gdy zajrzał do danych personalnych Karola i odkrył, że ma on brata bliźniaka. - Jeden kradł, a drugi odpoczywał w więzieniu - śmieje się Marek.
Nie było mu do śmiechu, gdy w Boże Ciało jechał do Warszawy po bydgoskiego oszusta, którego dzień wcześniej złapano w centrum handlowym. Mieli stos dowodów na jego przestępstwa w całej Polsce, ale nie mogli go złapać. - Prokuratorka liczyła na umorzenie sprawy, bo zamykała półroczną statystykę, więc kiedy przywiozłem jej „klienta” wykrzyczała:
„Pan jesteś stachanowiec!
Jak pan chce, to dam panu oszustwa leasingowe z całej Polski i nie będzie miał pan czasu zrobić kupy!”
Jakoś to przełknął, ale gdy dowiedział się, że pani prokurator podzieliła zebrany przez niego materiał na kilka spraw, a potem wszystkie umorzyła, opadły mu ręce. Kompletne wypalenie zawodowe przyszło, gdy do jednostki, w której pracował, przyszli „esbecy”. - Nazywaliśmy ich tak, bo tak byli przeszkoleni i mieli silne powiązania z przestępczym podziemiem - wspomina Marek. Pamięta, że celowo wysyłali policjantów do firm, aby sprawdzili legalność oprogramowania komputera. - Wiedzieli, że tam zawsze znajdzie się hak. Policjanci zrobią wokół przedsiębiorcy rozróbę, zabiorą mu komputer i ten albo zapłaci „esbekom” i sprawa będzie umorzona, albo nie zapłaci, a wtedy ci zniszczą mu firmę - Marek mówi o tym, o czym wiedzieli wszyscy policjanci w Bydgoszczy. - I milczeli, bo ci panowie na wszystkich mieli haki i byli niebezpieczni - wspomina czasy, od których liczył już każdy dzień do emerytury.
Opinia
Jolanta Urbańska, dawniej psycholog policyjna, obecnie biegła sądowa
Policjanci są niepewni jutra i sfrustrowani, bo od lat straszy się ich zmianą zasad pracy. Lęk paraliżuje ich działanie, pogarsza zdolność intelektualną i skłania do asekuracji. Obawiają się, że będą musieli pracować dodatkowo ileś tam lat, więc gdy mają 15 lat wysługi, uciekają na emeryturę.
Co jakiś czas odbywa się w Bydgoszczy tzw. wietrzenie komisariatów i pojawiają wakaty, ale w ramach oszczędności rzadko się kogoś przyjmuje. Dobrego policjanta nie bierze się z ulicy, tylko trzeba go kilka lat szkolić. Kiedyś obowiazywała zasada, zgodnie z którą przydzielano nowo zatrudnionemu policjantowi opiekuna. Dziś tego nie ma, bo doświadczonych fachowców jest w policji coraz mniej. Szkoda, że ci, którzy ustanawiają nowe zasady służby, siedzą za biurkami i nie mają pojęcia, na czym polega praca policjanta.