Rozmowa z ROBERTEM KORZENIOWSKIM, który w swojej karierze przeszedł tyle kilometrów, ile wynosi trzykrotny obwód kuli ziemskiej, sportowcem uznawanym za najwybitniejszego chodziarza sportowego w historii.
<!** Image 2 align=right alt="Image 51268" sub="Miałem pierwsze strony w gazetach, również w stroju narodowym i podkreślano zawsze, skąd i kim jestem. To było fenomenalne. Francuzi przybyli na zawody i mieli dwa serca pomalowane na kolory polskie i francuskie. ">Czy jeździł Pan na saksy?
Nie, ale mam wspomnienia związane z pierwszą pracą za granicą, kiedy rozpocząłem karierę sportową jako junior młodszy. Wyjechałem wtedy do Rumunii na zgrupowanie i po drodze uprawialiśmy mały handelek w ramach grupy RWPG. Sprzedawało się okulary lustrzanki i dżinsy. Każdy szanujący się sportowiec miał w torbie dwa kryształy i aparat marki Zenit. Na książeczkach walutowych praktycznie nie było pieniędzy, więc jakoś trzeba było sobie radzić.
Który to był rok?
1984.
Najlepsza pora na handel...
Kapitalna, dlatego konsekwentnie, aż do 89 roku każdy wyjazd sportowy mniej więcej tak wyglądał, bo przelicznik był dramatyczny.
Dla mnie to on jest teraz dramatyczny, wolałabym tamten.
No tak, ale wtedy wypiciem kawy stawiało się na jedną szalę utrzymanie rodziny w Polsce przez dwa tygodnie.
Ale kilka kaw odłożonych, to z kolei...
Tak, pamiętam, jak obracaliśmy w ręku pięć marek zachodnioniemieckich. To było dwie trzecie mojego stypendium. W tamtych czasach poznawałem, jak wygląda zagranica. To były dwa zupełnie niekompatybilne światy.
Trzeba było tam zostać i skończyłoby się przeliczanie.
Nie, to byłoby nie do pomyślenia, wtedy jeszcze nie. Podczas pierwszego wyjazdu do Anglii w 87 roku stwierdziliśmy, że tam są same Pewexy. Nie potrafiliśmy się w tym wszystkim odnaleźć. Pamiętam, że zamykając oczy i wymazując wszelkie przeliczniki ze świadomości, kupiłem sobie kasetę zespołu Marillion „The Script for Jasper Tears”. Byłem z niej bardzo dumny. To była potem najlepsza kaseta w całym akademiku. Kosztowała niespełna osiem funtów i zrujnowała mnie na bardzo długo. Moje pierwsze kontakty z Zachodem były niemal z pogranicza tego, co dziś widzimy na filmie „Borat”. Zupełnie nie przystawałem do tamtej rzeczywistości. Śmiejąc się dalej z siebie, powiem jeszcze, że w hotelu chciałem zgłaszać w recepcji, że telewizor się popsuł. Zasadę działania telewizora, a właściwie pilota do niego, podpatrzyliśmy dopiero w sąsiednich pokojach.
A co z językiem?
Francuskiego zacząłem się uczyć w 1981 roku, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Uczyliśmy się tego jak chińszczyzny, chociaż nie, chiński jest bardziej biznesowy dzisiaj, a my nie widzieliśmy sensu w tej nauce, bo nigdzie się nie wyjeżdżało. To były ostatnie lata mojej podstawówki. Traktowaliśmy to na zasadzie ciekawostki. To było działanie kompletnie wyrwane z kontekstu. Byliśmy odcięci od światowej prasy, telewizji. Nauka języka zachodniego nie miała sensu.
To w jakim celu uczył się Pan wówczas języków?
Ciekawość, zwykła ciekawość. Później okazało się, że przydaje mi się w kontaktach z zawodnikami francuskimi. W 1991 r. zostałem zaproszony do współpracy z klubem paryskim, a potem do luźnej współ-
pracy z kadrą francuską. Trochę tak, jakby ktoś uczył się dziś języka Pigmejów, bo a nuż się kiedyś przyda. Natomiast hiszpański przydaje mi się na co dzień, bo opiekuję się merytorycznie zawodnikiem hiszpańskim, a za dwa dni lecę do Meksyku na urlop. Tam spędziłem łącznie kilka miesięcy. Zresztą hiszpański, podobnie jak chiński, ze względu na liczbę krajów, które nim mówią, jest drugim językiem świata, przy całym szacunku do francuskiego, który został oficjalnym językiem dyplomacji i językiem ONZ, a jego znaczenie spada.
Miał Pan intuicję nie tylko do języków i zajmował się sprawami, które po czasie okazywały się strzałem prosto w dziesiątkę. Skąd Pan to wiedział?
Trzeba mieć trochę szczęścia w życiu i nie być zamkniętym na nowinki. Podejmować decyzje, które na początku mogą się wydawać nawet absurdalne, myśleć o zdobywaniu wiedzy. Ludzie, którzy są odważni i ciekawi świata, mają dystans do teraźniejszości, wygrywają.
Pan jest odważny?
Staram się. Podejmuję ryzykowne kroki. Tu się system walił, a ministrowie zmieniali co kilka tygodni. Zdecydowałem o wyjeździe do Francji, by na początku lat 90. zbudować sobie przyszłość. Sport był biznesem, na który postawiłem. Francuzi mnie pytali, z czego żyję, jak trenuję. Mówiłem im, że z tego właśnie, a im się to w głowie nie mieściło.
Mnie też. Z czego Pan żył na początku?
Zarabiałem jakieś pieniądze w klubie, miałem swojego menadżera, dzięki czemu angażowali mnie przy różnych okazjach. Całkiem nieźle na tym wychodziłem. Nawet potrafiłem zarabiać tyle, ile zarabiało się przeciętnie we Francji. Jednak początkowo, jak zapomniałem dziesięciu franków w wózku w hipermarkecie, to mało się nie zapłakałem, bo pieniędzy nie miałem w ogóle, żyłem absolutnie na granicy.
Odczuł Pan na własnej skórze, jak to jest być emigrantem?
Bardzo. We Francji potraktowano mnie jak gastarbeitera, którego można było kopnąć tak, jak się chciało. W pewnym momencie bardzo się na tym kraju zawiodłem. Duma nie pozwalała mi na przyjęcie ich warunków, więc rodzinę wysłałem do Polski, a Francuzów zmusiłem do spełnienia wszystkich moich warunków, co zrobili. Głęboko wierzyłem, że prawo jest po mojej stronie. Dzięki znajomości języka poruszałem się swobodnie w dokumentach i procedurach. Oni zaczęli się mnie bać. Byłem niebezpieczny, coraz więcej rozumiałem, woleli więc spełnić moje warunki niż później mieć kłopoty.
Jest Pan dobrym taktykiem.
Zdecydowanie tak. Trafiłem do klubu, który okazał się znakomitą przystanią na kolejne dziesięć lat, zmieniając przy tym mój obraz Francji, postrzeganej dotąd jak kraj, który emigrantów traktował jako ludzi drugiej kategorii, całkowicie zaplątanych administracyjnie i uzależnionych od łaski i niełaski pańskiej. Doprowadziłem do uznania mojego dyplomu trenera lekkiej atletyki, który mi nostryfikowano. Uznano mnie pożądanym specjalistą, dostałem kartę pobytu na dziesięć lat. Potężny bój toczyłem pomiędzy rokiem 91 a 95. W sporcie szło mi sinusoidalnie, raz miałem medale, a innym razem byłem dyskwalifikowany.
Kiedy było najgorzej?
W 1993 roku. Dyskwalifikacja i odebranie papierów pobytowych. Dowiedziałem się też, że przez dwa lata nie byłem ubezpieczony. Nie mogłem uwierzyć - najlepszy klub paryski.
Długo zastanawiał się Pan nad wyjazdem z kraju?
Nad emigracją zastanawiałem się wielokrotnie, przypuszczam, że gdybym na samym początku miał jakąś sensowną propozycję gdzie indziej, to pewnie byłoby mi to obojętne gdzie gram, we Włoszech czy w Hiszpanii, trudniej byłoby w Niemczech, gdzie bardzo trzeba udawać Niemca, żeby czuć się dobrze. Francja była mi bliższa kulturowo, a ja sam we Francji byłem bardziej polski niż w Polsce, przez całą moją karierę sportową. Myślę, że naszym wielkim polskim sukcesem było to, kiedy w 2003 roku byłem jedną z ważniejszych wizytówek mistrzostw świata w Paryżu w lekkiej atletyce dla Francuzów. Teleguidy drukowały moje zdjęcie w stroju narodowym polskim i zwracały uwagę na Polaka, który będzie startował na 50 km. Miałem pierwsze strony w gazetach, również w stroju narodowym i podkreślano zawsze, skąd i kim jestem. To było fenomenalne. Francuzi przybyli na zawody i mieli dwa serca pomalowane na kolory polskie i francuskie.
Osiadł Pan w Polsce już na stałe?
Pod koniec kariery miałem różne propozycje, oferowano mi współpracę i z Meksykanami, i z Australijczykami. Nie zakładam, że nigdzie już nigdy nie wyjadę.
Są takie plany?
Mój plan przebiega zgodnie z intuicją i wrodzoną determinacją. Nawet jeśli detal taki jak współpraca z telewizją nie był jego częścią, to przecież wiedziałem, że i tak w pewnym momencie będę musiał robić coś, co jest różne od tego, co wykonywałem do tej pory. Bardzo chciałem iść na kolejną konfrontację, gdzie moja praca podlegałaby istotnej ocenie zewnętrznej. Los podsunął mi to rozwiązanie, już w dwa tygodnie po zejściu z podium w Atenach. Na pewno nie jest to kres moich możliwości ani zawodowych ambicji. Kiedy kończyłem pisać książkę, która podsumowywała moje życie do roku 2004, zastanawiałem się, czy przyszłość będzie na tyle bogata w doświadczenia, że za jakiś czas pozwoli mi napisać kolejną lekturę, która będzie zupełnie inna, ale o tym samym człowieku. Szczerze mówiąc, konsekwentnie do tego zmierzam.