Jedna z pierwszych prezentacji filmu „Katyń”. Grobowa cisza po zakończeniu seansu. I szloch kobiety, która o jasnym swetrze rotmistrza może mówić prawie jak o swoim, a pierwowzór jego kalendarzyka poznała doskonale, czyszcząc z mazi, tak jak i różaniec zaciśnięty w dłoni przystojnego pilota. Dla niej film był dotykalny.
<!** Image 2 align=right alt="Image 64626" sub="Kalendarzyk porucznika Alojzego Babińskiego znaleziony nie w Katyniu, ale pod Charkowem. To na jego podstawie powstał użyty filmie „Katyń” rekwizyt, w którym poszczególne dni obozowego życia opisywał rotmistrz grany przez Artura Żmijewskiego / Fot. Archiwum">Najpierw były okrzyki zachwytu. Potem pojawiły się głosy bardziej krytyczne. A to, że kino Wajdy jest zbyt posągowe, że nie na to, co trzeba położył akcenty, a motywy niektóre, na przykład Antygony, wprowadził zbyt „łopatologicznie”. Recenzenci szukali dziur w całym i zaczęli je znajdować. Dla Anny Drążkowskiej, doktor archeologii i konserwator zabytków archeologicznych z Torunia, te rozważania są niepotrzebne i bez znaczenia.
Obrączki schowane w rękawie
- Reżyser ma prawo kreować film według własnej wizji - przypomina. - Można było bardziej skupić się na tragedii rodzin wyczekujących na oficerów albo na codzienności życia obozowego. Ja szukałam w filmie prawdy. A ta objawia się w przedmiotach. I przedmioty te, tak często osobiste, przez to wzruszające, a mi tak doskonale znane, tam dostrzegłam.
Dlatego nie potrafiłam pohamować łez.
Prace zespołu złożonego najpierw z pięciu, a ostatecznie dwóch toruńskich konserwatorów zabytków archeologicznych trwały pięć lat - od 1994 do 1999 roku. W tym czasie ekipa profesora Andrzeja Koli z UMK prowadziła prace ekshumacyjne w Piatichatkach pod Charkowem. Według dokumentów radzieckich, skierowano tam na śmierć 3809 polskich jeńców. Natychmiast pojawił się problem, co robić z wydobywanymi z ziemi przedmiotami - butami oficerskimi, mundurami, płaszczami, pasami i wszelkimi przedmiotami osobistymi, a znajdowano zarówno złote sygnety i obrączki przemyślnie schowane w rękawach, jak i szczoteczki do zębów, kremy i pieniądze. Wtedy grupa toruńskich archeologów, specjalistów od konserwacji zabytków archeologicznych, podjęła się zadania, które wydawało się nie do wykonania. Przedmiotów wymagających konserwacji były bowiem tysiące. Były to zarówno rzeczy z drelichu, wełny, drewna, a także ebonitu, papieru, srebra. Jaka pracownia jest tak uniwersalna? Żadna. Taką pracownię trzeba było stworzyć. I powstała, ale, co zaskakujące, nie w Instytucie Archeologii, ale w prywatnym domu. Archeolodzy ślęczeli tam po godzinach pracy na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Dla dwóch kobiet - Małgorzaty Grupy i Anny Drążkowskiej - oznaczało to praktycznie brak życia rodzinnego przez pięć lat.
- Wtedy żyłyśmy w innym świecie - wspomina Anna Drążkowska. - Przedmioty wydobywane z grobów mają niezwykłą moc. Tym bardziej, że część grobów charkowskich znajdowała się na podmokłym terenie. A to oznaczało, że ciała ofiar były w specyficznym stanie, na etapie przemiany woskowo-tłuszczowej. Odnalezione zwłoki uległy tylko częściowemu rozkładowi. Problem polegał na tym, iż wszystkie wydobyte przedmioty nasączone były substancjami pochodzącymi z rozkładu ciała. Do specyficznego zapachu można było się po jakimś czasie przyzwyczaić, ale obciążenie psychiczne, związane ze świadomością, że dotyka się przedmiotów wydobytych ze zbiorowych mogił ludzi pomordowanych, towarzyszyło nam ciągle. Do tego dystansu się nie nabiera.
<!** reklama left> - Dzienniki nie płoną - mówi w filmie rotmistrz grany przez Artura Żmijewskiego, a porucznik, w tej roli Andrzej Chyra, poprawia go: - Guziki. Zostaną po nas guziki. Anna Drążkowska wie, że obaj mieli rację. Konserwowała zarówno kalendarzyk będący pierwowzorem bodaj najważniejszego rekwizytu w filmie, jak i wiele wojskowych guzików z orłem w koronie.
- Z ekipą Andrzeja Wajdy nie miałam bezpośrednio do czynienia, ale wiem, że przekazano filmowcom mój artykuł i wykonane przeze mnie fotografie konserwowanych przedmiotów. Ten dziennik, a właściwie kalendarzyk, był tam opisany - wyjaśnia Anna Drążkowska.
Oryginał, na podstawie którego powstał użyty w filmie rekwizyt, to kalendarzyk porucznika Alojzego Babińskiego znaleziony nie w Katyniu, ale pod Charkowem. Dziś znajduje się w Muzeum Katyńskim.
- Podczas wizyty ekipy Wajdy w naszym muzeum pokazałem im ten szczególny eksponat, konserwowany przez panią Anię - przyznaje dyrektor muzeum Sławomir Frątczak. - Sądzę, że pomysł użycia takiego rekwizytu mógł się również wtedy pojawić. Wbrew różnym plotkom, podczas kręcenia filmu nie użyto naszych eksponatów. Nie zezwoliłbym na to. Ekipa mogła jednak wszystko obfotografować i wykonać rekwizyty. Jeśli doktor Anna Drążkowska twierdzi, że wydają się wiernymi kopiami, to tak zapewne jest.
Kalendarzyk porucznika Babińskiego zaczyna się wpisem z 3 października 1939 roku, gdy został aresztowany przez Armię Czerwoną, a kończy się 6 kwietnia 1940 roku, gdy oficer dowiaduje się, że zostanie wywieziony ze Starobielska. W filmie chodzi oczywiście o obóz w Kozielsku, z którego jeńcy trafiali do lasu katyńskiego. Ale ta nieścisłość nie ma specjalnego znaczenia, bo Katyń to w tym filmie symbol tragedii 15 tysięcy polskich oficerów zamordowanych w Charkowie, Miednoje, Bykowni i w Katyniu właśnie. Tu charakterystyczny szczegół, który najlepiej znają właśnie archeolodzy - kalendarzyk prowadzony był do końca roku 1939, a dalsze wpisy zaczęły się pojawiać na początku, z tym, że każdy dzień był starannie przedatowywany, autor wpisywał właściwy dzień tygodnia, by z roku 1939 zrobić 1940.
Jasny sweter Żmijewskiego
- Największe wrażenie zrobił na mnie jasny sweter, w którym ginie rotmistrz grany przez Artura Żmijewskiego. Fragment takiego swetra trafił w moje ręce - Anna Drążkowska zapewnia, że już wtedy miała do niego szczególny stosunek. - To była rzadkość w tłumie mundurów, grubych płaszczy, koszul, rękawiczek i czapek. - Był bardzo zniszczony, wełna rozchodziła się w rękach. Był taki... domowy. Ciepły... Gdy zobaczyłam Żmijewskiego w takim właśnie, wyróżniającym się na tle jednorodnych mundurów, swetrze - tamten natychmiast stanął mi przed oczami. To już nie był film, to było coś więcej.
<!** Image 3 align=right alt="Image 64626" sub="Drewniane, ręcznie robione przez jeńców papierośnice z rzeźbionymi napisami „Starobielsk 1939-40”, były konserwowane w Toruniu, ale nie zostały wykorzystane w filmie „Katyń” / Fot. Archiwum">Jak się konserwuje mundur wydobyty z grobu? Najpierw trzeba zdezynfekować, rozpruć, bo zanieczyszczeń inaczej nie uda się wydobyć. Potem kilka miesięcy prać i czyścić, a gdy wosk i tłuszcz pojawią się ponownie, to wszystko trzeba powtarzać. Na koniec należy każdy element zszyć odpowiednią, pasującą idealnie nicią.
- Bardzo trudno pozbyć się ostatecznie tych zabrudzeń - podkreśla dr Anna Drążkowska. - Podobne kłopoty miałyśmy z czapkami i koszulami. Dużym problemem była dla nas konserwacja obuwia. W wojskowych butach znajdowało się wyjątkowo dużo masy woskowo-tłuszczowej. W zabezpieczanym przez nas zespole zabytków znajdowały się też buty, które zdjęto ofiarom przed śmiercią, w nich było mniej zabrudzeń. Jak wiadomo, obowiązywał wtedy zakaz pozbawiania jeńców polskich obuwia, bo pojawiając się masowo na nogach radzieckich sołdatów mogłyby być ewidentnym dowodem zbrodni. Ale z wielu butów wycięto duże kawałki cholew, które żołnierze NKWD najwidoczniej wykorzystywali w inny sposób. Miałyśmy też wiele pasów żołnierskich. Prawdopodobnie było tak, jak to zostało przedstawione w filmie - odbierano oficerom pasy, ale ostatecznie część z nich wrzucono do dołów na ciała i zasypano. Oprawcy chcieli zatrzeć ślady.
W kieszeniach mundurów znajdowano pliki banknotów, szczoteczki do zębów, kremy w pudełkach. W jednej podręcznej mydelniczce ukryta była obrączka. Archeologów zaskoczyła liczba drewnianych figurek szachowych znalezionych w grobach. Trafiła się też plansza do tej gry, a także zestaw do warcabów. - W filmie widziałam dwie sceny gry w szachy - dopowiada Anna Drążkowska. - Figurki były kopiami tych, które trzymałyśmy w dłoniach. Konserwowane przez nas szachy zostały wykonane przez któregoś z przebywających w obozie oficerów. Są małymi dziełami sztuki. Cieszę się, że Wajda je pokazał. Co prawda nie „zagrały” w filmie, ale, według mnie, na uwagę zasłużyły również papierośnice. Drewniane, ręcznie robione z rzeźbionymi napisami „Starobielsk 1939-40”. Wewnątrz jednej znalazłyśmy żartobliwy napis: „pal draniu swoje”.
Najtrudniej było wydobyć z kieszeni i utrwalić wąskie paski papieru, oderwane marginesy radzieckich gazet, na których oficerowie pisali ołówkami słowniki angielsko-, francusko- i rosyjsko-polskie. A także swoje sny, wiersze, pamiętniki...
- Pisali też na bibułce papierosowej - Anna Drążkowska pamięta szczególnie te ulotne w swej postaci listy do żon. - To były pewnie przygotowywane grypsy. Wynikało z nich, że autorzy wierzą w uwolnienie i dalszą walkę. Bardzo mało było zapisów zdecydowanie pesymistycznych.
Widz zapamięta ten różaniec
Sznury do krępowania rąk i sposób ich wiązania zostały w filmie oddane bardzo wiernie - ocenia archeolog. Fragmenty podobnych sznurów przeszły przez toruńską pracownię. Różaniec w zaciśniętej dłoni Pawła Małaszyńskiego ma wyraźne zadanie: pozostać w pamięci widzów. - Takich różańców miałyśmy kilkanaście - dla Anny Drążkowskiej film Wajdy ma jeszcze jeden magiczny wymiar. Jest imienniczką Anny, żony rotmistrza, a gdy zaczynała zajmować się konserwacją przedmiotów z Charkowa, Miednoje, a potem też z Katynia, jej córka Maja była w podobnym wieku, co córka tamtej Anny i oficera - Nika. Córka toruńskiej archeolog pytała matkę, czym się zajmuje. - Co robię wieczorami w pracowni cioci Małgosi? Pewnego dnia pokazałam jej zakonserwowane przedmioty. Najbardziej zainteresował ją malutki słonik z ebonitu, taka maskotka noszona na szczęście...