W sobotę w Toruniu odbędzie się Grand Prix Polski (godz. 19.00, Canal+). Dla Jarosława Pabijana, który od lat współpracuje z naszą gazetą, to turniej wyjątkowy - żużlową elitę fotografować będzie już po raz dwusetny.
Dotychczas odbyły się 202 turnieje, pan opuścił dwa...
Nie było mnie w 1995 roku Abensbergu. Leżałem w łóżku z wysoką gorączką. Przegrałem z chorobą, choć były pomysły by pojechać [śmiech]. Drugi raz zabrakło mnie w 2002 roku w Sydney. Zadecydowały finanse.
Z zazdrością spogląda pan na wyczyn Jerzego Kanclerza z Bydgoszczy, który jako jedyny był obecny na wszystkich turniejach Grand Prix?
Nie. Jurek jest kibicem, natomiast ja pracuję podczas Grand Prix. Nigdy nie zakładałem, że jest jakaś liczba turniejów, które muszę „zaliczyć”, by czuć się spełnionym i szczęśliwym.
Wróćmy do początków Grand Prix. Co pan myślał, gdy ogłoszono, że mistrza świata wyłaniać będzie cykl turniejów?
To była nowość i nie ukrywam, że podchodziłem do tego pomysłu z rezerwą. Zastanawiałem się, jak to zadziała. Mówiono, że speedway pójdzie w kierunku Formuły 1 czy MotoGP; że będą teamy sponsorskie itd. Żużel przefiltrował jednak te pomysły. Z pewnością cykl Grand Prix jest bardziej sprawiedliwy od jednodniowego finału.
Jak wspomina pan pierwszy turniej Grand Prix we Wrocławiu w 1995 roku?
Najważniejszy był wynik sportowy, czyli triumf Tomasza Golloba. Co do mojej pracy, warto pamiętać, że to były czasy negatywów i na efekty musiałem czekać aż do niedzielnego popołudnia, gdy wywołałem zdjęcia. Denerwowałem się, bo nie miałem wówczas dużego doświadczenia w fotografowaniu zawodów rozgrywanych w świetle jupiterów. Poza tym, mój sprzęt był wtedy dużo gorszy od aparatów, którymi dysponowali koledzy z dzienników ogólnopolskich czy też fotoreporterzy z zachodniej Europy. Na szczęście zdjęcia wyszły OK.
Od tego czasu wiele się zmieniło...
Kiedyś w gazecie zamieszczano nie tylko moje zdjęcia, ale też relacje. Pisałem je własnoręcznie, przesyłałem faksem, a potem w redakcji ktoś to przepisywał. Takie to były czasy... Teraz wkroczyliśmy w erę fotografii cyfrowej, internetu, telefonii komórkowej. Ostatnio, gdy zawody w Malilli przełożono z soboty na niedzielę, zastanawiałem się, jak byśmy poradzili sobie, gdyby taka sytuacja wydarzyła się kilkanaście lat temu. Jak, bez internetu, znaleźć hotel, przebukować bilet lotniczy, przedłużyć wypożyczenie samochodu? Nie wyobrażam sobie tego.
Zapewne przez te wszystkie lata zebrało się wiele wspomnień...
Przyznam, że wszystkie te turnieje zaczynają mi się zlewać w jedno. Podziwiam kibiców, którzy pamiętają, że na przykład Tony Rickardsson, w którymś tam roku, jechał w niebieskim kasku w czternastym wyścigu i wygrał. Szok... A wracając do moich wspomnień, to oczywiście najbardziej pamiętam sukces Tomasza Golloba w 1999 roku we Wrocławiu, gdy na ostatniej prostej minął Jimmy’ego Nilsena. Skakałem wtedy jak szalony. Były też ciężkie chwile, gdy wracając z turnieju uczestniczyłem - wraz z Tomaszem Gaszyńskim, menedżerem Tomka Golloba i jednym z mechaników - w bardzo groźnym wypadku samochodowym. Na szczęście skończyło się na strachu.
Pamiętam, że przesłał pan wówczas do redakcji zdjęcie busa leżącego na dachu w rowie...
Musiałem sprawdzić, czy aparat działa [śmiech].
Czy coś by pan zmienił w cyklu Grand Prix?
Za dużo jest rund i trochę ta zabawa kibicom powszednieje. Gdyby było 6-7, to ominięcie jednego turnieju byłoby wielką stratą dla fanów. Teraz tak nie jest. Co do samych zawodów, to podobał mi się format z tzw. eliminatorami [zawodnik odpadał, gdy w dwóch z rzędu wyścigach przyjeżdżał trzeci lub czwarty; w turnieju startowało aż 24 zawodników - przyp. red.]. Ten system, oczywiście teraz by trzeba było go nieco zmodyfikować, utrzymywał kibiców w napięciu przez cały turniej. To mogłoby przełożyć się na lepszą oglądalność telewizyjną zawodów Grand Prix w krajach, gdzie żużel nie jest tak popularny. Poza tym, większa liczba zawodników mogłaby się pokazać.
Co do formatu turnieju, to bardziej podoba mi się ten z indywidualnych mistrzostw Europy, gdzie zawodnik, który zdobył 14 lub 15 punktów na pewno startuje w finale. W Grand Prix możesz uzbierać komplet oczek, ale w półfinale powinie ci się noga i odpadasz.
Przed panem turniej numer 200. Czy Jarosław Pabijan zamierza uczcić go w szczególny sposób? A może będzie jakiś prezent od firmy BSI, która organizuje cykl GP?
Może kupię sobie w Toruniu piernika? [śmiech] A tak poważnie, to nie wykonuję pracy, za którą należy się premia jubileuszowa. Za chwilę będzie Melbourne, mój 201. turniej i też będzie fajnie. Równie dobrze było w Sztokholmie, gdzie fotografowałem zawody numer 199.
Korzystając z okazji chciałbym podziękować mojej rodzinie. Obliczyłem, że tylko wyjazdy na turnieje Grand Prix sprawiły, że nie było mnie w domu ponad 1,5 roku. A to zaledwie część zawodów, na które jeżdżę. Żonie i dwóm synom należą się ukłony.
Na koniec krótkie pytanie: kto zostanie w tym roku indywidualnym mistrzem świata?
Jason Doyle. Na tę chwilę jest najszybszy.
Dziękuję za rozmowę.