Obiektem zainteresowania toruńskiej prokuratury był niedawno Claver P. Filipińczyk kreował się na cudotwórcę: miał leczyć energią, przeprowadzać bezkrwawe operacje.
<!** Image 2 align=right alt="Image 159626" sub="Decydując się na wizytę lub zabieg u osób oferujących niekonwencjonalne metody leczenia, kierujmy się zdrowym rozsądkiem, a nie modą / Fot. Dariusz Bloch">Reprezentował Instytut Wiedzy Holistycznej, zarejestrowany w niewielkiej miejscowości pod Poznaniem. Za 7 minut cudownego uzdrawiania pacjenci płacili mu 150 zł. - Omiatał mnie rękami i wyrzucał złą energię - wspomina pani Maria, której Claver jakoś nie uzdrowił. - Jak miałam cukrzycę, tak i mam - mówi. Innym pan P. pisał na kartce nazwę choroby po angielsku, a potem dotykał chorego organu i go masował. Wszczęte w Toruniu postępowanie przygotowawcze umorzono, bo zdaniem prokuratury: „Filipińczyk nie naruszył ustawy o zawodzie lekarza, gdyż za takiego się nie podawał oraz nikomu nie zaszkodził”. Nikomu też podobno nie zaszkodziły gościnne występy uzdrowicieli: Ramona Diwaga i Harry’ego Lukingana w toruńskich klubach „Melisa” i „Jazz”. Ten drugi podawał się za wnuka znanej szamanki i członka Instytutu Sztuki Waleologicznej w Poznaniu.
Profesora namierzył Interpol
W bydgoskim sądzie zaczął się proces nie mniej utytułowanego hochsztaplera. Doktor nauk medycznych Jerzy T. jest oskarżony o sprzedawanie pacjentom niesprawdzonej szczepionki na raka. Na początku tego stulecia T. uchodził za profesora. Collegium Medicum UMK utworzyło dla niego katedrę genoterapii. Z całej Polski zjeżdżali do „profesora” chorzy na raka. Prokuratura zarzuca mu wyłudzenie 80 tys. zł od siedmiu pacjentów. Jerzy T. do winy się nie przyznaje. Twierdzi, że jest znanym na świecie naukowcem. Zbiegłego z Polski w 2005 r. „profesora” namierzył Interpol. Wtedy też wyszło na jaw, że jest on tylko doktorem nauk medycznych, bez habilitacji i profesury. Grozi mu teraz 8 lat odsiadki.
<!** reklama>Przed krakowskim sądem stanął podający się za właściciela kliniki ginekologicznej w Szwajcarii „hrabia Myszkowski”. Oszust, którego prawdziwe nazwisko brzmi dość pospolicie, oferował kobietom chorym na raka nietypową terapię. Twierdził, że uzdrowi je przez... stosunek seksualny. Kasował za taki seans 1300 zł. Na brak naiwnych nie narzekał. Do aresztu trafił w lipcu. Grozi mu 12 lat więzienia.
Jajami i prądem
Kilka lat temu białostocki sąd uniewinnił lokalną szamankę, importowaną zza wschodniej granicy. Kobieta przenosiła chorobę pacjenta na... kurze jaja, które przykładała na chory organ. Niedawno szamanka pokazywała te sztuczki w telewizyjnym programie Ewy Drzyzgi.
O włos od sądowego procesu był Grzegorz M. - ogrodnik z Bydgoszczy. Wstawiał chorych do drucianej klatki i podłączał pod prąd; niewielki, bo 6 woltów. Uzdrowicielskie moce dzieła swojej konstrukcji tak tłumaczył: - To działa jak kondensator. Włoski na ciele chorego się elektryzują, ciało podlega indukcji i doładowuje organizm energią.
M. brał 50 zł za seans, a w rozrzucanych po szpitalach ulotkach informował, że jest najskuteczniejszy w leczeniu czerniaka, białaczki, torbieli, guzów i migreny. Doniesienie do prokuratury skierowała Bydgoska Izba Lekarska. Zarzucała panu M. szkodzenie zdrowiu i życiu chorych. Umorzenie postępowania przyjęła z oburzeniem. - To skandal, że tacy ludzie działają bez kontroli i bezkarnie, a prokuratura umarza sprawy, które do niej kierujemy! - mówił publicznie jej rzecznik dr Wojciech Szczęsny i do dziś nie zmienił w tej sprawie zdania.
Wszędzie tam, gdzie brakuje skutecznego leku, a ciężko chory człowiek chwyta się każdej nitki nadziei, pojawiają się hochsztaplerzy. W łódzkim szpitalu onkologicznym oszust wyszukiwał ofiary na korytarzu lecznicy. Polecał chorym złoty lek na raka. Przekonywał, że uzdrowił jego żonę. Znalazł takich, którzy za 60 kapsułek płacili mu 2,5 zł, i kilkaset złotych za inny lek, rzekomo wspomagający leczenie. Zniknął, gdy dyrekcja szpitala wywiesiła na drzwiach ulotki ostrzegające przed oszustami.
Skąd żerujący na chorych cwaniacy biorą swoje pseudoleki? Niektórzy sami je produkują. Zygmunt B., 54-letni technik budowlany, którego pacjentem był m.in. zmarły na raka przełyku pieśniarz Jacek Kaczmarski, produkował je w& piwnicy. Miksował sfermentowane zioła z burakami i czosnkiem. Za trzymiesięczną kurację brał 90 tys. zł, za dzienną żądał tysiąc. Odpowiada teraz przed sądem za wyłudzenie od swoich pacjentów prawie 2 milionów złotych.
Bydgoski spec od leczenia niepłodności przyjmuje na zapleczu małego sklepu i żadnych mikstur nie aplikuje. Zapisuje pacjentom cudowną kurację za pomocą... szklanki wody. Kobieta nalewa wodę z kranu do szklanki i miesza ją palcem, mężczyzna tę wodę wylewa. I tak do skutku, czyli aż pojawi się dziecko. Honorariów „uzdrowiciel” nie narzuca. Bierze co łaska i na brak klientów nie narzeka, bo wieść niesie, że niektórym woda z kranu pomaga.