<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/warta_ryszard.jpg" >Gdy niedawno doszło do awarii w słoweńskiej elektrowni atomowej w Krsku, władze tego kraju natychmiast poinformowały o zdarzeniu. Wiadomość o awarii, do której doszło w ukraińskiej elektrowni atomowej w Równym - nie wiedzieć czemu - wypłynęła dopiero po 24 godzinach. I nie była to jednorazowa wpadka, bo poprzednie kłopoty w ukraińskiej „atomówce” też ujawniano z opóźnieniem. Przy całej sympatii dla Ukrainy, obawiam się, że na tym właśnie polega różnica między europejskim a postsowieckim sposobem traktowania opinii publicznej.
<!** reklama>Rzecz jest o tyle ważna, że ukrywanie wiadomości rodzi plotki, a te o radioaktywnym zagrożeniu odznaczają się wyjątkową żywotnością. I przynajmniej w naszej części Europy nie może być inaczej. Wciąż jeszcze pamiętam obrzydliwy smak płynu Lugola, który piliśmy w szkole pewnego pięknego, wiosennego poranka 1986 roku i równie obrzydliwą atmosferę, gdyż każdy wiedział, że gdzieś tam w Czarnobylu coś się stało, choć nikt nie wiedział, co stało się naprawdę. Plotka jest groźna nie tylko dlatego, że stwarza poczucie zagrożenia. Prędzej czy później Polska stanie przed wyborem, czy stawiać na energetykę atomową. Osobiście uważam, że innej perspektywy nie ma, o ile oczywiście będzie nas stać na budowę nowoczesnej siłowni, spełniającej najbardziej wyśrubowane normy bezpieczeństwa. Zanim jednak do tego dojdzie, długo trwać będzie publiczna debata. I byłoby kiepsko, gdyby zamiast racjonalnych argumentów, rządziły nią emocje, uprzedzenia i wiedza budowana na podstawie plotek.