Czy był Pan wczoraj na lotnisku Zaventem, kiedy doszło do wybuchu?
Nie, wylądowałem w Brukseli kilkadziesiąt minut wcześniej. Nic nie wskazywało na to, że dojdzie do takiej tragedii. Od czasów zamachu w Paryżu wprowadzono trzeci stopień zagrożenia, wzmożono kontrole przy odprawach i ochronę. Lotnisko patrolują żołnierze z długą bronią. Ruch jest jednak bardzo duży. Niestety nie da się zapobiec atakom terrorystycznym, nawet zachowując takie środki bezpieczeństwa. A miasto jest szczególnie chronione ze względu na rozmieszczenie wielu ważnych instytucji unijnych i NATO.
PRZECZYTAJ:Atak dżihadystów na stolicę Unii Europejskiej
Wojsko z długą bronią na ulicach? Scena jak z kraju, gdzie trwa stan wojenny.
W Brukseli mieszka nieco ponad milion osób, z czego około 200 tysięcy to muzułmanie. To w dużej mierze potomkowie imigrantów, których Belgia ściągnęła w latach 60. Oni się asymilowali, ale w ostatnich miesiącach się radykalizują. To widać. W Brukseli nie ma dnia, aby policja nie zatrzymała jakiegoś terrorysty. W zeszłym tygodniu w dzielnicy Molenbeek zatrzymano zamachowca z Paryża. Pętla się zaciskała, być może więc zamach był odpowiedzią na działanie policji.
Politycy Unii Europejskiej dalej będą tak liberalnie podchodzić do problemu imigrantów? Przecież to realne zagrożenie.
To podejście się zmienia. Unia wie, że musi podjąć stanowcze kroki. Przede wszystkim trzeba zatrzymać falę imigrantów, która dostaje się do Europy przez Grecję. Trzeba będzie ich odsyłać do Turcji. Kłopot jest taki, że Grecja nie chce przyjąć unijnej pomocy w postaci dodatkowych patroli straży granicznej.
Jak wygląda Bruksela po serii wybuchów?
Sytuacja jest napięta, ale nie ma paniki. Ulice są wymarłe. Nie funkcjonuje lotnisko, metro, wielu ludzi utknęło w mieście. Są problemy z łącznością. Obrady komisji przerwano, czekamy na wznowienie.