<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/czarnowska_ewa.jpg" >Nie uprawiam sportu, choć sport zawładnął moją wyobraźnią. Zamiast zrzucać kilogramy na spacerze z kijkami, zamieram co dzień przed telewizorem, by oglądać herosów bieżni, rzutni i skoczni w Berlinie. Może to dlatego, że lekka atletyka to w Bydgoszczy sport „nacjonalny”. My się tu po prostu rodzimy dumni ze stadionu przy Gdańskiej, nieskromnie sądząc, że zna go każdy liczący się lekkoatleta na świecie (Bolt też?). Może przyklejam się do odbiornika dlatego, że nareszcie Polska nie jest w czymś na przedostatnim miejscu na świecie. Mamy jakość dróg porównywalną z Trzecim Światem, Polki od dawna nie kwalifikują się do żadnych finałów miss, a zimy są u nas wyjątkowo przykre. A tu, gdyby nie kosmiczna prędkość Jamajki i nieludzka wytrzymałość Kenii, bylibyśmy w absolutnym czubie. To zawody wyjątkowe, bo dowodzące, że jesteśmy mistrzami w dostarczaniu emocji. Bliskie nam są łzy pokrzywdzonej przez niemieckich organizatorów Moniki Pyrek, ale rekordową frajdę przyniosły występy trzech potężnych „tenorów”, pogodzonych srebrnymi medalami: dyskobola, kulomiota i miotacza. Misiowatych z pozoru facetów, którzy kryją w sobie nie tylko ponadprzeciętną siłę. Takich, o których się mawia, że mają prawdziwe cojones. I Majewski, i Małachowski, i Ziółkowski nie smęcili, że mają za sobą dziesiątki konkursów, kontuzje, a wiatr im w oczy wieje. Hardo deklarowali, że przyjechali po najwyższe laury, a prestiżowe wicemistrzostwo to tylko drugie miejsce, podczas gdy chce się być numerem 1. Rzucający mięchem, gdy rzut chybił celu i planujący pokazanie nieprzyjaznym na trybunach Niemcom gestu Kozakiewicza, gdyby się udało. Kumplujący się poza boiskiem i przeżywający start kolegi bardziej od swojego. Fajnie, że można się do nich przyznać i fajnie, że do niedzieli będzie to nas jeszcze trzymać.
<!** reklama>Okazuje się tymczasem, że na wakacyjnym bezrybiu na ambasadorkę naszego kraju wyrosła Alicja Bachleda-Curuś, sławna z tego, że zawiesiło na niej oko (i nie tylko) hollywoodzkie ciacho, Collin Farell. Pamiętna Zosia z „Pana Tadeusza”, już zdecydowanie nie jest taka niewinna, realizuje się zawodowo po obu stronach oceanu - głównie jednak po tamtej. Na filmowym planie między córuś polskich górali a bawidamkiem zameldowanym w Los Angeles zaiskrzyło do tego stopnia, że cały świat dywaguje dziś, czy krągłość pod sukienką i macierzyńskie złożenie dłoni na brzuchu to jest już „to”. Tabloidy ubolewają nad polską konserwatywną rodziną wybranki, która nie życzy sobie ponoć aż tak bardzo rozrywkowego zięcia. Pewnie tysiące mam córek, na które Farell nie spojrzałby nawet mimochodem, nie podziela tego smutku, ale przynajmniej jest co oglądać w smutnym czasie schyłku kryzysowego lata...
A na kryzys ponoć najlepsza... pomadka. „Express” potwierdził ostatnio zjawisko znane wcześniej socjologom jako „efekt szminki”. Dowiedziono bowiem, że w czasach, kiedy ze względów ekonomicznych musimy sobie wszystkiego odmawiać, decydujemy się w końcu pójść na całość, choć raczej w mikroskali. Żeby sobie poprawić humor, kupujemy dobre perfumy, szminkę lub pudło luksusowych czekoladek. Choć nie mamy na nowy tapczan, nie mówiąc o nowym samochodzie, pozwalamy sobie na mały odjazd. A przecież nie powinniśmy, bo zdrowy rozsądek krzyczy, a lista niezbędnych i bardzo pilnych wydatków jest przeraźliwie długa. Udowadniamy sobie i innym, że jeszcze nie jesteśmy na kryzysowym dnie, że ciągle trzymamy się pomostu do dawnego dobrego życia. Piekła nie ma - zanim czynsz i opłaty na komitet rodzicielski zjedzą nam pensję, jeszcze raz zjedzmy dobry obiad. Bo potem zostanie nam już tylko karmienie się emocjami sportowymi. O ile znowu będą.