Rozmowa z dr. hab. RYSZARDEM BUGAJEM, doradcą prezydenta RP
<!** Image 2 align=right alt="Image 112891" sub="Fot. mwmedia">Czy przy okrągłym stole przeszło Panu przez myśl, że po 20 latach Polska wciąż będzie krajem pełnym sprzeczności, z coraz większą strefą ubóstwa?
Jedno wiedziałem na pewno: że zmiany pójdą w stronę systemu rynkowego i demokracji. Ale też nie wykluczałem, że okrągły stół może zakończyć się porażką i przez pewien czas będziemy mieli do czynienia z zamrożonym komunizmem, a potem wszystko potoczy się radykalnie. Nie mogę mówić o rozczarowaniu, ale są sprawy, które potoczyły się inaczej niż bym chciał. Mam poglądy antykomunistyczne, ale i lewicowe. Patrząc z tej perspektywy, mam gorzką satysfakcję. Chciałem, żeby w Polsce powstał kapitalizm demokratyczny, ale raczej w wersji zachodnioeuropejskiej. Trochę opiekuńczy, z demokracją bliższą ludowładztwu. Ale kapitalizm u nas jest liberalny i wolnorynkowy, choć nie w aż takim stopniu jak w Stanach Zjednoczonych. Ludzie mają bowiem pewien wpływ na to, kto rządzi. Scena polityczna w Polsce jest jednak zamknięta. Przedstawienie alternatywy, jak się nie ma góry pieniędzy, jest prawie niemożliwe. Mamy demokrację, która chroni prawa jednostkowe, ale nie daje możliwości wpływania na politykę państwa.
<!** reklama>Został Pan społecznym doradcą prezydenta. Jaka była pierwsza rada?
Po pierwsze, proszę nie przeceniać mojej roli. Zdecydowałem się zostać doradcą, bo prezydent to zaproponował, trochę po dawnej znajomości. Po drugie, prezydent jest wyrazicielem socjalnego podejścia do kapitalizmu, które mnie odpowiada. Nie chcę jednak powiedzieć, że wszystkie poglądy Lecha Kaczyńskiego mi się podobają. Starałem się przekonać prezydenta, żeby poszukiwał kompromisu w sprawie euro, w którym obydwie strony, PO i PiS, poszłyby na ustępstwa. Prezydent złagodził ton, co nie wszyscy chcą docenić, liberalne media oczekiwały bowiem, że to będzie kapitulacja i przyznanie racji rządowi. Tak jak prezydent uważam, że wstąpienie obecnie do strefy euro to bardzo zły pomysł. Zresztą taki sam pogląd ma większość ekonomistów, w tym również entuzjastów przystąpienia do euro w dłuższej perspektywie.
Uważa Pan, że państwo powinno pomóc emerytom...
Wiele wskazuje na to, że emeryci znajdą się w dramatycznej sytuacji. Kiedy w 1999 roku wprowadzano reformę systemu ubezpieczeń społecznych, bardzo wiele obiecywano. Były to jednak oszukańcze obietnice. Najważniejsze są dysproporcje w traktowaniu ludzi. Z jednej strony, mamy podatek liniowy dla najbogatszych. Menedżer może zarabiać 150 albo i 200 tys. złotych miesięcznie i płacić tylko 19 proc. podatku. Wprowadziliśmy także gwarancje dla depozytów, jeśli ktoś rozłoży swoje pieniądze w wielu bankach, to są one praktycznie nieograniczone. Z drugiej strony, nie ma gwarancji realnej wartości składek ubezpieczeniowych i rzetelnej waloryzacji emerytur. Nie możemy dokonać nowej rewolucji emerytalnej, natomiast możliwa jest korekta systemu, wprowadzonego pod naciskiem lobby przedsiębiorstw, które zamierzały robić na tym biznes. Jest skandalem, że interesy tych prywatnych firm reprezentuje Ewa Lewicka, która wcześniej była pełnomocnikiem rządu ds. reformy systemu emerytalnego.
Co więc można zrobić?
Niezbędne jest ograniczenie marży, pobieranej przez otwarte fundusze emerytalne ze składek. To jest paradoks: przyszli emeryci dużo stracili, bo giełda nędznie stała, ale to nie przeszkodziło towarzystwom emerytalnym w zarobieniu góry pieniędzy. Nie jestem zwolennikiem pomysłu PiS, żeby pracownicy w ogóle nie musieli przystępować do II filaru. Jestem natomiast za tym, żeby mogli oni decydować, jaką część składki chcieliby przekazywać do tego filaru, powiedzmy od 10 do 50 proc. Prawny przymus korzystania z ubezpieczenia prywatnej firmy jest zresztą kuriozum w świetle naszej konstytucji.
Czy podwyższenie składki rentowej i zdrowotnej byłoby dobrym posunięciem?
W pierwszej kolejności należałoby podjąć inne działania, zwiększające dochody budżetu państwa. Powinna być być uchylona ustawa o 19-procentowym podatku liniowym. Najbogatsi mają dużą skłonność do oszczędzania, a część swoich wydatków przeznaczają na dobra luksusowe, przeważnie z importu. Zatem likwidacja tego podatku nie spowodowałaby większego uszczerbku dla popytu krajowego. Jeżeli jednak wprowadzimy dla wszystkich wyższą stawkę ubezpieczeniową, to ubytek będzie poważny. Nawiasem mówiąc, rząd chyba tylko cudem zdoła utrzymać deficyt budżetowy w wysokości 19 miliardów złotych. Niektórzy mówią, że może on wynieść nawet 50 miliardów.
Rząd ma dobry pomysł na kryzys?
Nie widzę żadnego pomysłu. Minister Jacek Rostowski mówi, że nie pójdzie drogą, którą idzie cały rozwinięty świat. Rząd próbuje ograniczać deficyt i zarazem mówi, że ustawa podatkowa, która weszła w tym roku w życie, zostawi ludziom więcej pieniędzy. Będzie to mniej więcej taka sama kwota, jaką rząd zaoszczędzi ograniczając wydatki. Ta ustawa podatkowa przyniesie efekty zadziwiające. Komuś, kto zarabia 2 tysiące złotych, da ona 160 zł rocznie, a komuś kto zarabia 20 tysięcy - 16 tys. złotych rocznie. Będzie to miało niewielki wpływ na zwiększenie popytu wewnętrznego. Nie stać nas na taką politykę. Jeżeli ograniczy się wydatki państwa, to spadnie produkcja i tym samym wpływy do budżetu. Gdybyśmy mieli deficyt w granicach 25, może 30 miliardów złotych, to być może na tym mogłoby się skończyć. Jeżeli jednak rząd będzie się upierał przy 19-miliardowym deficycie, może się skończyć na 40 miliardach złotych. Moim zdaniem, jest to niekompetentna polityka.
Podziela Pan obawy związkowców, że koszty walki z kryzysem poniosą przede wszystkim pracownicy?
Kryzys już jest wykorzystywany do przyciśnięcia pracowników. Związkowcy nie są zamknięci na rozmowę. Mogliby ustąpić np. w sprawie czasu pracy i wynagrodzeń, ale z drugiej strony też musi być skłonność do ustępstw. Na Zachodzie głośno dyskutuje się, że trzeba ograniczyć gigantyczne dochody menedżerów. U nas jest totalna cisza.
Teczka osobowa
Dr hab. Ryszard Bugaj, ekonomista
Pracuje w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN i Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. W latach 70. związany z środowiskiem KOR, współpracownik podziemnej „Solidarności”, uczestnik obrad okrągłego stołu. W latach 1989-1997 poseł na Sejm, były przewodniczący Unii Pracy. Doradca prezesa NBP i prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.
Żona Marta jest socjolożką na UW. Zainteresowania pozazawodowe: rolnik rekreacyjny, czyni przygotowania, żeby zajmować się tym na Mazurach.