Czy owinięcie banknotów w papier, oklejenie go taśmą i przystawienie pieczątki można traktować jako przewóz pieniędzy do banku w tzw. bezpieczniej kopercie?
Okazuje się, że można, choć zniknięcie kilkudziesięciu banknotów z trzech takich kopert dowiezionych do banku dowodzi, że nie należą one do bezpiecznych. Tak przynajmniej twierdzą sprzedawczynie z „Zetki”, oskarżone o manko. - Nie zabrałyśmy tych pieniędzy - zapewniają.
<!** reklama>
Zwolniona dyscyplinarnie Beata Z. domaga się od firmy odszkodowania. Twierdzi, że została niesłusznie oskarżona, poniosła straty moralne i oddaje sprawę do sądu. - Dlaczego natychmiast nie wezwano policji i nie szukano prawdziwego złodzieja? Dlaczego dopiero po kilku tygodniach powiadomiono mnie o rzekomym manku i kazano je spłacić? - zadaje niewygodne dla pracodawcy pytania. Pani Beata nie podpisała tzw. noty obciążeniowej na 1900 zł. - Nie mogłam się przecież przyznać do czegoś, czego nie zrobiłam - tłumaczy.
Jej koleżanka Katarzyna była mniej odporna na perswazje kierownictwa handlowej sieci. - Zostałam zastraszona. Wezwały mnie: kierowniczka sklepu, dyrektor handlowa i kadrowa „Zetki”, przedstawiły zarzut przywłaszczenia pieniędzy i straszyły, że pójdę do więzienia. Podpisałam im, że to zapłacę, choć do dziś jestem w szoku - tłumaczy. Nie wie, co się stało z czternastoma stuzłotówkami, które wraz z innymi banknotami z utargu włożyła do tzw. bezpiecznej koperty, i przekazała konwojentowi RUP przewożącemu pieniądze do banku.
Dlaczego sprzedawczynie z „Zetki” oskarżone o manko dowiedziały się o niedoborze dopiero po kilku tygodniach?
Kierownictwo sieci handlowej tak tłumaczyło się z tego w sądzie: - O różnicy między deklarowaną wpłatą pieniędzy z utargu a kwotą, którą otrzymał bank, księgowa dowiaduje się następnego dnia, ale tzw. protokoły rozbieżności przychodzą nawet po trzech tygodniach i dopiero wtedy jest możliwe postępowanie wyjaśniające.
- Ani konwój, ani bank nie kwestionowały sposobu zabezpieczania gotówki w tamtym czasie - przekonywała w sądzie księgowa. Konwojent RUP podpisywał się na odbieranej ze sklepu kopercie, w banku sprawdzano, czy jest ona cała, i przeliczano pieniądze komisyjnie. - Taki papier od ciasta łatwo przeciąć żyletką, wyjąć plik banknotów, zakleić w tym miejscu taśmą i nikt nic nie zauważy - sugerują sprzedawczynie. - Na taśmie stawia się (w sklepie) pieczątki - to kontrargument ich szefów. - Ale te zawsze leżały na biurku - odpowiadają pracownice sporządzające tzw. raporty kasowe i pakujące gotówkę w „bezpieczne koperty”. - Jakie tam one bezpieczne!? - mówi jedna ze zwolnionych sprzedawczyń. - Teraz pracuję w innym sklepie i wiem, jak wyglądają prawdziwe „bezpieczne koperty”.
Sąd docieka, dlaczego kierownictwo sieci nie powiadomiło o domniemanej kradzieży policji. - Poinformowałam pracowników, że jeśli nie załatwią tego polubownie, to zostanie powiadomiona policja. Nie uczyniłam tego po rozmowie z naczelnikiem banku, bo skoro pojawiła się sugestia, że mógł to zrobić konwój, chciałam, aby tę sprawę do końca wyjaśniono - tłumaczyła dyrektor generalna sieci „Zetka”.
Koperty, z których w ciągu 2 tygodni zniknęły 33 stuzłotowe banknoty, były przygotowywane przez różne pracownice sklepu i odbierali je trzej różni konwojenci (dowodem są trzy różne nazwiska na kopertach). Przeliczano je w banku komisyjnie i pod nadzorem kamer. Bank gotów jest to nagranie sądowi udostępnić. - Jedna ze zwolnionych pań obwiniała bank, ale my mamy ich oświadczenie, że wszystko sprawdzono, i nie jest możliwe, by tam doszło do zaboru pieniądzy - tłumaczy nam Dorota Kugiel - dyrektor handlowa „Zetki”. Do sprawy wrócimy.(go)
