Otwory w podłodze zamiast sedesu, brak papieru toaletowego i wody. Za wschodnią granicą Polski wizyta w publicznej toalecie bywa przeżyciem, które pamięta się do końca życia. Zupełnie inne emocje starają się zapewnić nasi zachodni sąsiedzi.
<!** Image 2 align=right alt="Image 71916" sub="Atrakcje w męskiej toalecie są coraz bardziej wyszukane. Dzięki niezwykłej plastycznej fototapecie można znaleźć się na egzotycznej plaży, w dzikiej dżungli albo przed grupą pięknych dziewczyn / Fot. Archiwum">Jak obliczyli statystycy, Europejczyk korzysta z toalety przeciętnie 3,5 tysiąca razy w roku. W ciągu życia spędzamy zatem w tym miejscu nawet... trzy lata. Nic dziwnego, że do wyglądu toalety przywiązujemy coraz większą wagę. Nie wszędzie jednak.
Po wyglądzie miejsc, do których nawet król chodzi piechotą, na ogół określa się stopień cywilizacyjnego rozwoju i kultury. Może to i kontrowersyjne stwierdzenie, ale wiele w tym racji. Na przykładzie stanu publicznych toalet doskonale widać różnicę odzwierciedlającą stan zamożności europejskich społeczeństw. Kwestia toalet wyraźnie dzieli Europę na część wschodnią i zachodnią. Polska plasuje się mniej więcej w połowie.
Strzelić gola w pisuarze
Każdy, kto był w Niemczech, musiał zapamiętać czystość tamtejszych toalet. Szorowane na okrągło, pachnące wanilią lub cedrem, tak błyszczące i lśniące, że nieprzyzwyczajony przybysz krępuje się wręcz z nich korzystać. Ale dziś to już nie wystarcza. Szuka się dodatkowych bajerów, które korzystającym z toalet mają dostarczyć rozrywkę.
Firma Klokicker specjalizuje się na przykład w futbolowych wkładkach do pisuarów. Plastykowe imitacje boiska z bramką, wyrysowanymi na zielonej murawie białymi liniami i piłkarzykami wstawia się do muszli. W rezultacie, załatwiając tak zwaną małą potrzebę można strzelać gole. Taka wkładka kosztuje niecałe 20 euro.
Są też inne sposoby na uatrakcyjnienie pobytu w toalecie. Na przykład maluje się ściany nad pisuarami albo okleja je fototapetami. Można więc trafić na plaże Pacyfiku, do amazońskiej dżungli, użytkownika pisuaru może też zaskoczyć niezwykle realistycznie przedstawiona grupa pięknych, z uwagą wparujących się dziewczyn. Ujęcia bywają tak plastyczne, że w pierwszej chwili można pomyśleć, że pomyliło się drzwi.
Za Odrą modne są też żarty w rodzaju tablic z określoną długością męskiego „narzędzia” przypisaną do konkretnego pisuaru albo tabliczkami typu: ten tylko dla czarnoskórych, a tamten dla Azjatów.
Jadąc z Niemiec na wschód, już za polską granicą, przez jakiś czas można obserwować podobny standard, ale wyraźnie gorzej jest z zapachami. Gdzieś w centralnej Polsce pojawia się brud, choć nadal powszechna jest ceramika łazienkowa. W pejzażu pojawiają się pierwsze tak zwane sławojki. Sytuacja radykalnie zmienia się za naszą wschodnią granicą, gdzie wygląd toalet dla każdego, kto udaje się tam pierwszy raz, musi być szokiem.
Porażka, tragedia, okropność - to słowa, które najczęściej pojawiają się we wspomnieniach z takiej podróży. Toalet nie ma na parkingach i na stacjach benzynowych przy szosie, turystom pozostaje więc las. A u celu podróży bieganie po mieście w poszukiwaniu normalnej toalety. W trakcie zwiedzania wycieczkowicze dzielą się informacjami, czy już ktoś coś odpowiedniego odkrył, czy też nie. Na ogół nie sprawdza się wchodzenie do restauracji, hoteli, toalet publicznych. Odstraszają powszechne brud i smród, rzędy charakterystycznych otworów w podłodze z zagłębieniami na stopy.
Od pewnego czasu sposób korzystania z tych przybytków określa się wyjątkowo trafnie: „na Małysza”. Jak sobie poradzić z odzieżą, powszechnym brakiem papieru i wody do umycia rąk - przydałaby się osobna instrukcja. Owszem, można te warunki uznać za lokalną egzotykę albo rodzaj atrakcji turystycznej, ale tylko przez pierwszy dzień. Później trudno już pozbyć się irytacji.
<!** reklama>Po dłuższym pobycie na Wschodzie przychodzi czas na refleksje, jak daleko odeszliśmy od natury. Dla miejscowych wszystko jest normalne i naturalne, dziwią się, że mamy jakieś uwagi. Podobnie jest na Dalekim Wschodzie i w krajach islamskich. Podobno pozycja kucana jest zdrowsza niż siedząca i bardziej naturalna. Kucając jesteśmy mniej narażeni na hemoroidy i guzy jelita. Co zatem znaczy przyzwyczajenie.
Drzwi? A po co drzwi?
Oszmiana, Białoruś. Próba znalezienia toalety w centrum miasta jest sporym wyzwaniem. Nie ma jej w jedynej restauracji, nie ma na targowisku ani dworcu autobusowym. Wreszcie jest. Na rynku. W parterowej, odrapanej, choć częściowo murowanej chatce z dumnym napisem „Płatnyj tualet”. No, jak płatny, to chyba musi być europejski. Wewnątrz są jednak dobrze znane otwory w podłodze, nie ma spłuczki ani umywalki. Białorusinka odprowadza nas zdziwionym wzrokiem. Jakże to, takie ładne toalety, a nie chcą skorzystać?
Połock, także Białoruś. Duże miasto, sklepy zaopatrzone zupełnie inaczej niż na prowincji. W supermarkecie w centrum spory napis „Komnata higieny”. Jak to ładnie brzmi. Do czasu, gdy się zajrzy do środka. Tu akurat są kabiny z drzwiami, ale w podobnych toaletach ich nie ma. I wcale nie dlatego, że ktoś je wyrwał z zawiasów. Po prostu - zdaniem miejscowych - nie są potrzebne. Nikomu tu nie przeszkadza oglądanie się wzajemne w ekstremalnych pozycjach. Coś w rodzaju sportu?
Krasława, Łotwa. W budynku jest sedes i to w osobnym pomieszczeniu, tyle że bez drzwi. W dodatku niemiłosiernie brudny i bez bieżącej wody, trzeba ją przynosić z zewnątrz.
Rzeżyca, Łotwa. Toalety na pierwszy rzut oka całkiem europejskie, tyle że odstraszające zapachem.
- Proszę nie wrzucać papieru do sedesu - instruują miejscowi - tylko do... kosza.
Sedes w szczerym polu
Podobno jest to problem rangi państwowej. Ktoś wymyślił za mały przekrój rur kanalizacyjnych i po wrzuceniu papieru wszystko się zapycha i wybija.
Wilno, Litwa. Ludzie, przecież to stolica! Tymczasem sławojki, może jeszcze zbudowane w polskich czasach na parkingu przy masowych grobach ofiar II wojny w Ponarach, gdzie przecież zjeżdżają ludzie z całego świata, odrzucają, zanim się wejdzie do środka. Jeszcze gorsze są toalety pod Górą Trzech Krzyży, obok parkingu, na który co rusz podjeżdżają autokary z zagranicznymi rejestracjami. Tam nawet nie sposób wejść, nikt nie sprzątał chyba przez cały rok...
Jeziorosy, granica między Litwą i Łotwą, wiosna 2004 roku w przeddzień wejścia obydwu krajów do Unii Europejskiej. Po stronie łotewskiej trzeba trochę poczekać. Wolno wysiąść. Może jest tu toaleta? Jest! Drewniana budka bez wyciętego serduszka, ale nie ma wątpliwości, w jakim celu tu stoi. Wstrzymując oddech, wchodzę do środka. Okazuje się, że skorzystanie z okazji jest nierealne. Otwór w podeście usytuowany jest mniej więcej o metr od „miejsca postoju”. W desperacji wchodzę na podest, ale i to nie pomaga. Dach jest za nisko, nie sposób się zmieścić. Szukam miejsca za przybytkiem, w chaszczach, ale łotewski żołnierz zdecydowanie się sprzeciwia, pokazując na sławojkę. Ciekawe, czy on sobie z nią radzi?
Opsa, Białoruś. Gościnność mieszkańców niesłychana, aż krępująca. Dzielą się wszystkim, choć sami mają niewiele. Takiej postawy w naszym świecie szukać ze świecą.
- A gdzie u was toaleta? - pytam z minimalną nutą nadziei, że jednak gdzieś w mieszkaniu. Dowiaduję się jednak, że obok domu. W ciemnościach poszukiwania kończą się porażką. Po ciężkiej nocy, nad świtem rozpoczynam kolejny obchód. Również bez powodzenia. Nieoczekiwanie spotykam współtowarzysza niedoli. Prowadzi mnie w szczere pole, gdzie stoi sobie na deskach przerzuconych nad otworem w ziemi sedes bez dna. Na razie korzystać można, bo trawy są wzrostu człowieka i wszystko zasłaniają. Jak jednak będzie zimą?