https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Muzyka jak drzewa i trawa

Gabriela Ułanowska
Wybitny polski skrzypek KRZYSZTOF JAKOWICZ mówi o kosmosie, malarstwie i swoim synu.

Wybitny polski skrzypek KRZYSZTOF JAKOWICZ mówi o kosmosie, malarstwie i swoim synu.

<!** Image 2 align=right alt="Image 118833" sub="Krzysztof Jakowicz / Fot. Gabriela Ułanowska">Grał Pan kiedykolwiek na stradivariusie?

Na stradivariusie nie grałem. Teraz gram na francuskich skrzypcach Vuillaume’a, pożyczonych od przyjaciela mojego syna - Hiszpana. Są niezłe, ale to nie to.

Na skrzypcach oprócz Pana grają żona, córka i oczywiście syn Jakub. Podobno Kubie w dzieciństwie wydawało się, że wszyscy grają na tym instrumencie.

Rzeczywiście tak myślał. A może byłoby dobrze, gdyby wszyscy grali na skrzypcach... Polecałbym granie zwłaszcza politykom, bo uczy pokory i słuchania, zmusza do myślenia i ciągłego doskonalenia się.

Agnieszka Duczmal powiedziała mi, że jest przekonana, iż obcowanie z muzyką czyni człowieka lepszym. Też Pan w to wierzy?

<!** reklama>Wierzę. Często jeżdżę pociągiem, teraz głównie po Polsce. Wybieram pusty przedział, żeby ćwiczyć. Wielokrotnie spotykam się ze wspaniałymi reakcjami podróżnych. Np. wczoraj jechałem do Torunia, w przedziale obok też nie było nikogo, mogłem więc zdjąć tłumik i grać. Nagle otworzyły się drzwi, wszedł młody człowiek i powiedział: „Wspaniale Pan gra. Dziękuję!”. To była dla mnie wielka radość. Granie w salach koncertowych to wspaniała sprawa, ale takie przeżycie jest niezwykłe. Bardzo lubię koncertować w małych ośrodkach, bo uważam, że ludzie są tam wrażliwsi, bardziej otwarci. Może dlatego, że przez bliższy kontakt z naturą mają bardziej „przewietrzone głowy”, nie gonią tak jak ludzie w wielkich miastach. Na pytanie, skąd ciągle mam tyle energii, odpowiadam, że od słuchaczy, bo to jest wzajemna zależność.

Nie pochodzi Pan z muzycznej rodziny. Tacie, który na rękach nosił Pana na lekcje, kiedy zapalenie okostnej uniemożliwiało kilkunastolatkowi chodzenie, zawdzięcza Pan wiele. Miał Pan szczęście do nauczycieli i przyjaźni. Czy mistrz Maksymiuk nadal dzwoni do mistrza Jakowicza (tak zwracali się Panowie do siebie mieszkając w jednym pokoju w akademiku)?

Zabawne były te telefony. Odbierał je też Kuba. Na pytanie: „Jest mistrz?” odpowiadał: „Nie ma, wujku”. Otrzymywał więc polecenie: „Zapisz sobie i powiedz tacie: Mistrz to jest mistrz”. Mam szczęście do ludzi. Prof. Wroński był moim muzycznym ojcem. Potem poznałem prof. Gingolda, w końcu Witolda Lutosławskiego. Zawdzięczam mu bardzo dużo. To był człowiek ciągle poszukujący. Nawet mając 80 lat podejmował nowe wyzwania. To utwierdzało we mnie twórczy stosunek do zawodu.

Maksymiuk powiedział o swoim dyrygowaniu, że buduje formę od detalu do całości jak Jakowicz...

Teraz wychodzę bardziej od formy niż od detalu. Zmiana wynika z wieloletniego koncertowania, doświadczeń życiowych, przeczytanych książek. Ostatnio poruszyła mnie książka o malarzu Leonie Chwistku. Kiedyś do jego pracowni przyszedł Karol Estreicher. Zobaczył, że malarz wpatruje się w niezamalowane płótno. Na pytanie: „Leon, co ty robisz?” odpowiedział: „Nie przeszkadzaj, maluję”. Patrząc na pusty prostokąt, widział swój obraz. Podobnie jest z moim stosunkiem do muzyki. Tworzę w sobie syntetycznie to, co chcę zagrać, i dopiero biorę do ręki instrument.

Co jest ciekawsze - granie solo czy w zespole kameralnym?

Grałem przez pewien czas w Kwintecie Warszawskim, teraz dość często koncertuję w różnych składach na festiwalu w Kąśnej Dolnej. Spotykamy się w dworku Paderewskiego na tydzień, dziesięć dni: Kulka, Brodski, Strahl, Jabłoński, Malicki, mój syn i ja. Czasem mamy tylko jedną, dwie próby i dajemy koncert. Musimy się zrozumieć, choć spotykają się same indywidualności. Wspólne granie uczy pokory i inspiruje. Myślę, że kameralistyka jest jądrem muzyki. Chociaż moje największe muzyczne przeżycie nie wiąże się wcale z graniem. Trzy dni byłem sam w domku w lesie. Z nikim nie rozmawiałem, chodziłem nad rzekę, świeciło słońce, otaczała mnie zieleń. Nie grałem. Trzeciego dnia włączyłem radio i usłyszałem pięknie grane „Wariacje Golbergowskie” Bacha. Słuchałem i rozglądałem się. Muzyka była częścią świata: słońca, drzew, trawy. Częścią kosmosu. Bach tworzył takie utwory siadając codziennie do instrumentu i było to zwyczajne. Więc i my słuchając tej muzyki musimy odbierać ją jako coś tak oczywistego jak otaczająca nas natura.

To znaczy, że tak obcując z muzyką odczuwamy bliskość absolutu?

Są utwory, np. koncert skrzypcowy Beethovena czy wspomniane wariacje Bacha, o których myślę, że nad tworzącym rozsypał się gwiezdny pył albo Bóg zesłał na niego anioła, albo zadziałały niewytłumaczalne racjonalnie siły. Wyjaśnienie tej tajemnicy zależy od tego, w co kto wierzy.

Na studiach w USA zwyciężył Pan w międzyuczelnianych zawodach pingpongowych. Wciąż staje Pan do walki z paletką w ręku?

Od czasu kiedy nie ma w domu Kuby, nie gram, za to systematycznie chodzę na basen.

Dał Pan około 3000 koncertów. Który uważa Pan za swoją porażkę? Bo krytycy takiego się nie dopatrzyli.

Miałem i złe recenzje. No, może takie sobie. Kilka koncertów nie udało mi się. Potrzebuję sympatii ze strony publiczności. Kiedy czuję obojętność, gra mi się źle. Tak było w Leningradzie, gdzie wykonywałem II Koncert Szymanowskiego. Ale udało mi się przełamać nieufność słuchaczy i koncert zakończył się sukcesem. W Lizbonie grałem kiepsko, bo od początku wszystko było nie tak: nikt na mnie nie czekał na lotnisku, taksówkarz mnie oszukał, poczułem nieżyczliwość ludzi i uleciał ze mnie duch. Czynniki zewnętrzne bardzo wpływają na moje granie.

Od ponad 40 lat godzi Pan pracę pedagogiczną z karierą solisty. Na lekcji Pan śpiewa, tańczy, gra ze studentami. Często mówi im Pan: „graj łatwo”. Co to znaczy?

Żeby było to tak oczywiste jak pisanie muzyki przez Bacha. Trudno to wyjaśnić, ale chodzi o to, żeby gra była najnaturalniejszą rzeczą. Dlatego polecam studentom ćwiczenie Menuhina - bezwładny skłon do przodu i wymachiwanie rękami we wszystkie strony. To rozluźnia nie tylko ciało. Muzyka jest jak oddychanie: wdech i wydech.

Ma Pan też podobno sposób na tremę. Pozbył się Pan tremy?

Nie, tremę mam chyba coraz większą. Ktoś powiedział, że tylko idioci jej nie mają. Trema wynika z odpowiedzialności, ale nie może paraliżować. Można to ćwiczyć, np. grając w domu przed pustymi krzesłami. Aranżujemy sytuację sceniczną: wychodzimy z innego pokoju, stajemy na podwyższeniu, gramy utwór w całości. Wyobraźnia pomaga zmierzyć się z rzeczywistą sytuacją. Inaczej jest w długiej trasie koncertowej. Gdy gra się codziennie o tej samej godzinie, to po jakimś czasie trema minimalizuje się. To już trans. Po takim tourne trudno wyhamować, człowiek jest zaprogramowany na wieczorną gotowość koncertową. Zbliża się dwudziesta i chce się grać...

Nagrał Pan płytę z polskimi tangami. To ze zmęczenia poważnym repertuarem?

W Japonii usłyszałem sześciogodzinny program o tangach Piazzolli. Pomyślałem, że i my mamy wspaniałe tanga. Przed wojną napisano ich około dwóch tysięcy. Zaaranżował je dla mnie młody pianista, kompozytor i aranżer Hadrian Filip Tabęcki. Gramy je z powodzeniem. Przy okazji mówię wiersze, teksty Tuwima, Sztaudyngera. Po każdym koncercie dostaję listy z wierszami, które często potem wykorzystuję. Poza tym tango to wspomnienie rodzinnego domu.

Pana rodzice wspaniale tańczyli, wspomina Pan często, jak tata porywał mamę do tanga.

To było piękne. Wszyscy odsuwali się, robili im miejsce...

Uważa Pan, że wiele można nauczyć się od uczniów, a czy nauczył się Pan czegoś od swojego syna Kuby, skrzypka, który od kilku lat odnosi sukcesy na świecie?

Pewnie. Ale mógłbym mówić o tym długo. Syn uczył mnie od dzieciństwa. Zaczęło się na Helu, kiedy miał cztery, a może pięć lat. Chciałem, żeby powiedział „kamień”, a on ciągle mówił „kameń”. Ja upierałem się, zmuszałem go. W końcu ze łzami w oczach powiedział „kamyczek”. W tym momencie zrozumiałem, że jestem idiotą. Potem uczyłem go grać, dość długo był moim studentem. Ja uważałem, że za krótko, a on już miał mnie dość. Mój czas jako nauczyciela był inny niż jego czas jako ucznia. Uczę się jego czasu. Tego muzycznego też. Jest różny od mojego. Może Kuba dłużej siedzi przed tym pustym płótnem Chwistka? Przychodzi na próbę gotowy. Właściwe traktowanie dzieci uczy pokory. Ale rodzice jako ostatni zauważają, że ich dzieci są już dorosłe.

Pamięta Pan pierwszy wspólny występ z synem w 1995 roku?

Dokładnie nie pamiętam. Ale łączy nas nadzwyczajne muzyczne porozumienie. Jeśli wykonujemy kolejny raz ten sam utwór i któryś z nas zagra inaczej, ten drugi natychmiast to odbiera i idziemy razem. To jedność. Różnimy się, rozumiemy muzykę inaczej. Ale granie z synem daje mi radość, bo to świetny skrzypek. Towarzyszy temu duma - to mój syn, czegoś go nauczyłem i cieszę się, że mnie przerasta. On już gra lepiej ode mnie i mam nadzieję, że będzie grał nadzwyczajnie, jeśli życie nie spłata mu jakiegoś figla.

Podobno najważniejszym, co mężczyzna może dać dorastającemu synowi, jest akceptacja.

Akceptuję mojego syna i to, co robi, w stu procentach. Nawet jeśli popełnia błędy, bo musi błądzić, to naturalne. Jestem też dumny z córki, bo ma troje dzieci, jest wspaniałą matką, żoną i kobietą.

W autobusie czyta Pan Hrabala i Kapuścińskiego. A którego malarza ceni Pan najbardziej?

Ulubionych mam wielu. Nikifora wciąż chłonę ze łzami w oczach, bo odnajduję w jego obrazach niebywały talent, który w pewnym sensie był rekompensatą za tragizm jego życia. Byłem zaprzyjaźniony z wielkim, niedocenionym malarzem Zbysławem Maciejewskim. Kiedyś zobaczyłem jego wystawę i zrozumiałem, że muszę go poznać. Lubię impresjonistów. Ciągle odkrywam Boznańską, Witkiewicza, Chwistka, Wyspiańskiego.

Z wszystkich dziedzin sztuki jednak najbliższa jest Panu muzyka. Skrzypce ciągle Pana fascynują. Potrafi Pan wyjaśnić swoją fascynację tym instrumentem?

Składa się na nią parę rzeczy. Dźwięk i prostota. To, że jest zrobiony z drewna. Ma idealny kształt, jest doskonały jak kobieta. Nigdy nie zapomnę spotkania w Krakowie z ulicznym skrzypkiem, który był Łemkiem albo Cyganem. Trzymał skrzypce na kolanach jak wiolonczelę, smyczek miał w lewej ręce. Grał cygańską muzykę. To było nieziemskie. Nie można nauczyć się tak grać, on wyrażał siebie najpełniej jak potrafił. Nigdy więcej czegoś takiego nie słyszałem. Chciałbym tak grać.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski