<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Dzieci odmówiły mi wypraw do hipermarketów. Pojadą, i owszem, ale najlepiej w styczniu. Przed świętami nie ma mowy. I nie chodzi wcale o rozbestwienie i zakupowy przesyt, po prostu dość mają tego całego plastikowego sztafażu, tych śpiewanych słodkimi głosikami „Last Christmas” i „Jingle Bell”, sztucznych choinek, sztucznych Mikołajów porozstawianych po kątach i sztucznych zapachów piernika. Ja w sumie też mam dosyć, ale rozumiem, że święta to rewelacyjny towar do sprzedania. A Święty Mikołaj to najprawdziwszy gwiazdor. Popkultury.
I kiedy słyszę biadolenia weteranów, że teraz to już nie takie święta, jak to drzewiej bywało - choćby w PRL - to wiem, że to nie tylko tęsknoty za czasami, kiedy było się pięknym i młodym. Bo to rzeczywiście były inne święta. O ich jakości decydowała przecież wtedy w dużej mierze wyjątkowość pod każdym względem. Inne niż zwykle smakołyki były na stole (ach, te statki z cytrusami, których wpływanie do portu anonsowano w głównym dzienniku TVP), inna muzyka, inne tempo dnia, inny wystrój domów, ba, inny nawet program telewizyjny. Efekt - rewelacyjnie ciepłe skojarzenia. I, niestety, te rewelacyjnie ciepłe skojarzenia sprawiły, że gwiazdkowym wystrojem handluje się dziś już od listopada. Kolęd nie oszczędzając. Smakołyki też zresztą trudno teraz wyczarować inne niż zwykle (cytrusów nikt nie kupuje, choć są w promocji), w telewizorze masa atrakcji każdego dnia. Nikt już nie czeka na amerykańskie filmy. A Święty Mikołaj też nie przychodzi w Wigilię, tylko zmulitiplikowany wciska nam ulotki reklamowe. A na czapie ma logo sponsora.
<!** reklama>Nie ma się więc co dziwić, że pop też wpisał się w świąteczną poetykę. Magicy od pragnień konsumentów doszli widać do wniosku, że kochamy powtarzalność pewnych rytuałów. Fundują nam więc od sezonów to samo. A jak nie kochamy, to przekonają nas do miłości. W kinach mamy więc familijne historie ulepione według jednej receptury, piosenkarze katują nas świątecznymi przebojami albo nagrywaniem 1560. wersji dyżurnych kolęd, w telewizorach szykują teleturnieje z gwiazdami ubranymi w świąteczne czapeczki i ciepłe, rodzinne uśmiechy. No i lepią program z tych samych, co zwykle, filmów. Wiadomo - Kevin, Bruce Willis, Kargul z Pawlakiem. No i „Znachor” oczywiście.
Z tym całym bombardowaniem świątecznym ciepłem i pozytywnymi wartościami czuję się lekko niemrawo. Jak facet, który tak się przejadł na rodzinnej imprezie, że buja się wymęczony nad kolejnymi delicjami, ale jednocześnie nie bardzo chce mu się wstać od stołu. Bo przecież tak naprawdę wciąż uwielbiamy te święta, choć musimy znosić wyczyny animatorów z hipermarketów i toczyć wojny z reklamowymi Mikołajami. Bo te święta to wciąż okazja nie tylko do religijnych przeżyć. To przede wszystkim szansa na to, żeby znowu odkryć uroki własnej rodziny. A w końcu to ona jest najważniejsza.