<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/warta_ryszard.jpg" >Sarko czy Sego, Sego, czy Sarko? I właściwie, co nas to obchodzi? A jednak obchodzi. Od dawna żadne zagraniczne wybory nie budziły u nas takiego zainteresowania. Gdy zamykaliśmy dzisiejsze wydanie „Nowości”, nieoficjalne dane wskazywały na zwycięstwo Nicolasa Sarkozy’ego. Cieszę się, bo właśnie jemu kibicowałem. Nie dlatego, żebym miał coś przeciwko kobietom w polityce - bo nie mam. I nie dlatego, że francuska prawica była moją ulubioną formacją polityczną - bo nie jest. I nawet nie chodzi o to, że Sarkozy to prawie środkowoeuropejski swojak, bo przecież po ojcu jest Węgrem i że mile połechtał moją dumę narodową podkreślając, że Polska - obok Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i Włoch - powinna należeć do europejskich rozgrywających. Elegancką Segolene Royal pogrążyła „delocalisation”. O co chodzi? Delokalizacja to nad Sekwaną potwór niebezpieczniejszy niż polski hydraulik. Wielu polityków szuka tam popularności w walce z delokalizacją, czyli przenoszeniem produkcji z krajów dużych podatków i drogiej siły roboczej, np z Francji, do krajów tańszej robocizny, np. Polski. Segolene Royal też chętnie wywijała frazesami o tym, że to niedopuszczalny „dumping fiskalny”.
<!** reklama right>Irytująca jest hipokryzja takiego rozumowania, bo gdy zachodnie koncerny, korzystając z gigantycznej przewagi kapitału i doświadczenia przejmowały całe sektory rynku w naszej części Europy, tak jak francuskie sieci hipermarketów przejęły lwią część polskiego handlu - to wtedy było OK. Ale gdy dziś, biedniejsze, wschodnioeuropejskie kraje, korzystając z niższych kosztów ściągają do siebie inwestycje, bez których nigdy nie nadrobią kilkudziesięciu lat opóźnień - to bije się na alarm. Dla jednoczącej się Europy, także dla polskich interesów, groźny jest egoizm bogatych. Dzięki wczorajszym wyborom jest on groźny ciut mniej.