Nie wiem, jak wygląda złodziej złomu, ale myślę, że normalnie. Dlatego nie przebieram się i nie staram się nikogo udawać. Chcę sprawdzić, czy uda mi się sprzedać podejrzany towar.
Żadnej charakteryzacji, żadnych wózków, z jakimi widuje się bezdomnych zbieraczy. Idę do punktu skupu w swojej znoszonej kurtce, na twarzy mam kilkudniowy zarost, a w ręku reklamówkę.
<!** Image 2 align=none alt="Image 165505" sub="W działających legalnie punktach skupu złomu skradzione metalowe elementy nie wywoływały prawie żadnej reakcji. Fot. Tadeusz Pawłowski">
Najważniejszy jest towar, a ten mam przedniej jakości, same gorące fanty. Udało mi się je zdobyć legalnie z Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci, choć wyglądają, jakby pochodziły z kradzieży. I o to właśnie chodzi. Tak się składa, że kilka dni temu ktoś pozrywał sporo liter
z pomnika na cmentarzu Bohaterów Bydgoszczy na Wzgórzu Wolności. Pisano o tym w gazetach. Złodziei szuka policja.
Trefne fanty
Zawartość mojej reklamówki powinna więc dać do myślenia każdemu właścicielowi punktu skupu złomu. Mam prawie dwa kilogramy mosiężnych liter i cyfr (w sumie kilkadziesiąt sztuk), które wcześniej tworzyły napis „Leon Barciszewski, Prezydent Miasta, 1889-1939”. Oprócz tego, na dnie kartonu wala się kilka zardzewiałych śrub stalowych ze śladami betonu i cynowy znaczek, symbolizujący miejsce pamięci. Jest też pięcioramienna gwiazda wykonana z mosiądzu,
z napisem „sława” po rosyjsku, wysoka na trzydzieści parę centymetrów. Przez kilkadziesiąt lat wisiała na pomniku Wdzięczności na placu Wolności w centrum miasta. Na pierwszy rzut oka kojarzy się
z emblematem, który może pochodzić z cmentarza żołnierzy radzieckich. Mam jeszcze coś na deser.
W bagażniku samochodu trzymam dużą płytę z brązu, upamiętniającą ofiary hitleryzmu. Waży blisko 30 kilogramów. Podobną płytę, ale
z innym napisem, wyrwano miesiąc temu ze ściany budynku, w którym mieszkał prezydent Barciszewski. Ten fant zostawiam na koniec, ujawnię się z nim, jeśli trafi się naprawdę dobry klient, czyli taki, który łyka wszystko i nie zadaje pytań.
<!** reklama>
Nie mam kontaktów w branży, jestem obcy w tym środowisku, nikt zaufany mnie nie poleca, więc pierwszy punkt skupu wybieram na chybił trafił. Znajduje się na peryferiach miasta. Na zagraconym placu krząta się kilku mężczyzn. Jeden tnie palnikiem stare ramy, dwaj inni ważą, czwarty patrzy i czeka.
- Kolor? - rzuca kierownik ekipy wskazując wzrokiem na reklamówkę, którą ściskam pop pachą.
- Tak, tak. Mam tu taki klamot kolekcjonerski. Nie wiem, czy to coś warte - zagajam i sięgam do torby.
- O cholera! Sława? - wykrzykuje mężczyzna czytając rosyjski napis
i bierze gwiazdę do ręki, przyglądając jej się uważnie. Idzie po pilnik. - Muszę to trochę przerysować
- ostrzega. Zgadzam się. Zdziera patynę ze spodu gwiazdy. - Mosiądz, bo żółty. Miedź byłaby czerwona
- orzeka fachowo. - Skąd pan to ma? - pyta. Odpowiadam, że od znajomego, który jest kolekcjonerem. Nie zadając więcej pytań, szef skupu kładzie przedmiot na wagę, która wskazuje 95 dekagramów. - Jedenaście złotych - proponuje.
Widzę, że temat został chwycony, więc sięgam po karton z literami.
- A pan zobaczy to - mówię i otwieram kartonik. Facet prostuje się nagle jak rażony prądem i zaczyna machać ręką.
- O nie! Niech pan to zabiera, nie widziałem pana. W ogóle tu pana nie było! Nam nie wolno takich rzeczy kupować. Musiałbym pana spisać z dowodu, a po co to panu. Ja chcę spać spokojnie i pan też.
- Dobra, dobra, spokojnie. To legalny towar - próbuję opanować sytuację, ale facet mruży oczy, jakby mnie prześwietlał i wypala. - A ja panu powiem, skąd to jest. Ze Wzgórza Dąbrowskiego, z cmentarza Bohaterów. Tam były jedenastocentymetrowe litery. Wiem, bo dzielnicowy jeździ i informuje nas, co ostatnio zginęło.
Wychodzimy przed skup. Pytam, dokąd z tym jechać. Mężczyzna myśli głośno, już jest spokojniejszy. Na pewno nie do X (pada konkretny adres), bo tam dzwonią na policję. Ale mogę jechać do dziadka (dostaję dokładny namiar), bo dziadek nawet nie spisuje z dowodu. Na pożegnanie mój doradca przypomina mi jeszcze raz, że mnie tu nie było. - Jasna sprawa - mówię. Wiem, o co chodzi, kiwam głową ze zrozumieniem. Myślę, że nie zadzwoni do dzielnicowego.
Dziadek akurat posila się spóźnionym śniadaniem. Przy kasie urzęduje dwudziestoparoletni małomówny chłopak, wyglądający na studenta. Pokazuję mu gwiazdę. Żadnego zdziwienia. W ruch idzie pilnik. Gwiazda ląduje na wadze. Równy kilogram. Rozmowa jest krótka. Żadnych pytań, skąd to mam. - Dwanaście złotych - rzuca chłopak i sięga do szuflady z pieniędzmi. Chce płacić. Nie zamierza mnie nawet spisać. Wtedy pokazuję mu litery. - Ma pan jakiś dowód?
- pyta. Kiedy odpowiadam twierdząco, znowu sięga po pilnik i wszystko - oprócz haków ze stali i cmentarnego znaczka - trafia na wagę: prawie dwa kilogramy. Wtedy z kartonika wypada mała kartka, której wcześniej nie zauważyłem. Na niej napis jak byk: „Leon Barciszewski, Prezydent Bydgoszczy”. Sięgam po nią błyskawicznie i chowam w kieszeni. Dziadek je dalej, chłopak ani mrugnie. Proponuje około trzydziestu złotych za wszystko i czeka na moje dokumenty.
- Muszę dać dowód?
- Tak.
- To ja się jeszcze zastanowię
- rzucam nerwowo i wsypuję litery z powrotem do kartonu. O mało nie zapominam gwiazdy, która leży na biurku. Nawet nie zauważyłem, że za mną utworzyła się kolejka. Pada jakiś komentarz na mój temat. Kiedy jestem już blisko drzwi, młody człowiek wychyla się zza lady i woła:
- A to nie przypadkiem ze Wzgórza Dąbrowskiego? I tak pana mamy, bo tu jest monitoring - krzyczy chłopak, ale tak jakoś bez werwy. Na pewno nie będzie mnie gonił.
Kolejne podejście
Jadę do Śródmieścia. Długi plac, na końcu budka. W budce umorusany młodzian w czarnym dresie. Widok pięcioramiennej gwiazdy rozświetla jego twarz szczerym uśmiechem.
- O k..., gwiazda! - wykrzykuje, jakby właśnie dokonał wiekopomnego odkrycia. Pokazuje eksponat koledze. Śmieją się. - Dziewięć złotych - mówi młodzieniec, patrząc na wagę. Nie chcę go wystraszyć, więc nauczony doświadczeniem towar
z kartonika zaczynam wyciągać pojedynczo. Najpierw cyferkę, potem literkę. Okazuje się, że moja ostrożność jest niepotrzebna. Tylko drażnię chłopaka.
- To co robimy? Mam to zważyć czy jak? - pyta zniecierpliwony.
Za wszystko, razem z gwiazdą chce mi dać 25 złotych. Wiem, że okantował mnie przynajmniej na jakieś pięć złotych, ale nie protestuję. Przynajmniej nie zadawał pytań.
- Dowodu nie muszę pokazywać? - bardziej sugeruję niż pytam.
- Jasne, że nie - odpowiada bez namysłu człowiek w dresie.
- To ja się jeszcze zastanowię
- mówię i czuję, że przy dobrych wiatrach płyta z brązu, którą mam w aucie też mogłaby tu zrobić karierę.
- Niech się pan zastanowi, nikt nas nie goni - żegna mnie chłopak.
Wystarczy. Po południu dzwonię do Wojciecha Sobolewskiego, prezesa Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci. Mówię, co zaszło.
- Wiedziałem - mówi Sobolewski. - Łykają to jak młody rekin - dodaje z oburzeniem, ale i z satysfakcją, że wreszcie udało się udowodnić, że oficjalne zapewnienia o przestrzeganiu procedur to fikcja, a rzeczywistość wygląda inaczej.
- Nie wierz w te bzdury, że kradziony towar trafia tylko do nielegalnych punktów. A gdzie są te punkty? Czy namierzyliśmy jakiś dziki punkt skupu? Nie, bo wszystko idzie przez legalne firmy, tylko nie jest rejestrowane. Masz lewy złom, facet mówi ci, o której masz przyjechać, tam już czeka tir od pośrednika, wszystko leci na wagony i koniec. To jest układ. Nie mówię, że wszyscy tak działają, ale przestańmy wszystko zwalać na jakieś dzikie punkty skupu - mówi znajomy policjant.
Wszystkie trzy punkty, które odwiedziłem, działają oficjalnie. Sprawdziłem jeszcze jedno. Nikt nie zawiadomił policji o podejrzanym kliencie z gwiazdą i literami.