Była studentką toruńskiej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej ojca Tadeusza Rydzyka. W połowie wykładu została wyproszona. Powód: ma paskudny zawód, jest dziennikarką.
<!** Image 2 align=right alt="Image 21022" >- Na sali było ponad sto osób, gdy prorektor Łucja Łukaszewicz zaczęła mnie wywoływać: „Pani redaktor, mogę panią prosić!”. Na korytarzu powiedziała wprost: „Nigdy tu żadnych dziennikarzy nie będziemy mieć, nigdy ich nie wpuścimy. Bo opisują ojca Tadeusza, a nawet moje spódnice. Przyjęcie pani było pomyłką. Oj, poniosę tego konsekwencje!”
Beata Krzemińska, dziennikarka „Nowości” pracująca w Chełmnie, wspomnień z WSKSiM ma sporo. Nie miała dotąd zamiaru dzielić się nimi z Czytelnikami, bo studia podyplomowe były jej prywatną sprawą. Nie poinformowała o nich kierownictwa redakcji, nie pochwaliła się nawet kolegom z pracy.
„Nasz Dziennik” za notatnik
- Chciałam podnieść swoje kwalifikacje. Szukałam studiów dotyczących wykorzystywania funduszy europejskich, bo zawsze może się to w życiu przydać - tłumaczy Beata Krzemińska. - Najciekawszą ofertę, głównie z powodu niskiej ceny - 1500 zł, znalazłam na stronie internetowej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Uiściłam wpisowe 150 zł, zebrałam wszystkie dokumenty, zdjęcia, wymaganą przez szkołę opinię księdza proboszcza i zaniosłam do „Domu Słowa” przy ul. św. Józefa w Toruniu.
Około 300 osób przystąpiło 18 lutego do egzaminu na podyplomowe studia - „Zasady wykorzystywania funduszy unijnych” w WSKSiM. Zdaniem naszej dziennikarki, test pisemny był banalnie łatwy, przeważały ogólne pytania dotyczące historii Unii Europejskiej.
- Choć już wtedy zaskoczyły mnie niektóre pytania usłyszane na korytarzu - dodaje nasza dziennikarka. - Jedna pani nerwowo dopytywała się, w którym roku Meksyk wszedł do Unii. Mężczyzna w średnim wieku przez telefon komórkowy informował kolegę, że chyba polał. „Jak jesteś taki mądry” - irytował się - „to powiedz, jak się nazywa stolica Austrii!”
Decydujące znaczenie miała mieć rozmowa kwalifikacyjna. Beata Krzemińska trafiła do komisji, w której zasiadała kobieta powszechnie nazywana „panią dyrektor”.
- Powiedziałam, dlaczego chcę tu studiować. Dlaczego mi zależy - wspomina redaktor Krzemińska. - Wspomniałam o stowarzyszeniu, które może kiedyś założę. Byłam szczera, niczego nie ukrywałam. Opowiedziałam o pracy w „Nowościach”, zapewniając zgodnie z prawdą, że nie ma to związku z podejmowanymi przeze mnie studiami.
Tak jak inni uczestnicy egzaminu, Beata Krzemińska zapisała numery telefonów, pod którymi za kilka dni udzielane miały być informacje na temat wyniku egzaminu. - Wiele osób jako notesu używało „Naszego Dziennika”. Gazetę tę noszono pod pachami, to było wyraźnie w dobrym stylu.
Jakież było zaskoczenie Beaty Krzemińskiej, gdy dzwoniąc kilka dni później poznała wynik swego egzaminu nim skończyła się przedstawiać!
- Usłyszałam tylko: „Nie dostała się pani” i było po rozmowie. To było mocno podejrzane, bo kto mógłby zapamiętać wyniki egzaminów 300 osób!? Czyżbym była traktowana szczególnie? - dziennikarka uznała, że sprawdzi to po dziennikarsku. Zadzwoniła po chwili, podając się za dziewczynę, którą poznała na egzaminach. Tym razem musiała poczekać, odbierająca telefony pracownica szkoły dość długo sprawdzała, nim powiedziała: „Dostała się pani”.
Wszystko było więc jasne - na nazwisko „Krzemińska” w WSKSiM reagowano już automatycznie. Dziennikarka nie dała jednak za wygraną. Napisała odwołanie od decyzji komisji rekrutacyjnej do Jego Magnificencji Rektora ojca Tadeusza Rydzyka. I to odręcznie, bo akurat przytrafiła się jej awaria komputera. Jeszcze raz zapewniła, że jej praca zawodowa nie ma związku ze studiami.
Gotówka do puszki
- W piątek 24 lutego zadzwoniono do mnie ze szkoły. Zostałam jednak przyjęta! Następnego dnia, w sobotę, wraz z ponad setką studentów wysłuchałam ciekawego wykładu Izabelli Kloc, posłanki PiS. W przerwie odebrałam dokument w mojej sprawie - „rozpatrzenie odwołania”. Niektórzy wpłacali 1500 zł za studia. Pieniądze trafiały do puszki po niemieckich ciastkach. Po przerwie obiadowej usłyszałam opinię o fatalnej zupie fasolowej w stołówce. Ponoć smak zupy poprawiła jedynie obecność ojca dyrektora. Jedna z pań, nie kryjąc podniecenia, mówiła, że ojciec Tadeusz jest wizjonerem, bo wiedział od razu co jej dolega. Naładował ją pozytywną energią na dobre pół roku.
Potem ze studentami spotkała się prorektor Łucja Łukaszewicz. Podkreślała, że są elitą, wybrańcami. Mają jednak pamiętać, ile trudu wymagało zdobycie europejskich dotacji na ich studia, które dzięki temu są takie tanie.
- Gazety o mnie piszą, nawet w jakich chodzę spódnicach - wyznała pani prorektor i ostrzegała, że zachowywać się mamy poprawnie, bo za złe zachowanie będą stąd wyrzucać. Dziwne to było przemówienie, zważywszy, że na sali były same dorosłe osoby, w tym księża i zakonnice - dodaje Beata Krzemińska. - Afera ze mną wybuchła, gdy sprawdzano obecność. Wówczas ponownie trafiłam na „panią dyrektor”.
Finał rozegrał się błyskawicznie. Łucja Łukaszewicz osobiście wywołała z sali dziennikarkę „Nowości” i powiedziała, że ma znikać. Pozwolono jej tylko cofnąć się po swoje rzeczy, które zostawiła na pulpicie.
- Czułam się jak złodziej przyłapany na kradzieży. Usłyszałam, jakimi to paskudnymi ludźmi są dziennikarze. Pani prorektor przyznała, że, co prawda, ja nie kryłam swego zawodu i nie zachowywałam się jak szpieg, ale mam się wynosić, bo „wszyscy dziennikarze plują na ojca Tadeusza” - Beata Krzemińska na piśmie poprosiła o oficjalne uzasadnienie takiego jej potraktowania i odesłanie jej dokumentów.
Wystąpiła także o 150 złotych wpisowego i zwrot kosztów, jakie poniosła w związku z rekrutacją. - Niestety, nie odpowiedziano na mój list, papierów mi nie odesłano - dodaje. - Za to ja mam w ręku jakieś kuriozalne pisma. W tym decyzję administracyjną z 24 lutego o przyjęciu mnie po rozpatrzeniu odwołania przez rektora. Jaka inna instytucja dzień później wydaje decyzję sprzeczną, bo mam też i taki dokument? Czy to nie ośmiesza rektora Rydzyka? O sprawie powiadomię rzecznika praw obywatelskich, bo poczułam, czym jest dyskryminacja w Polsce.
Tak być nie mogło...
Pod nieobecność prorektor Łucji Łukaszewicz przebywającej na zwolnieniu chorobowym, skontaktowaliśmy się z dziekanem Pawłem Pasionkiem. Zapewnił, że opisana przez nas nieprzyjemna przygoda dziennikarki „Nowości” w WSKSiM jest nieprawdopodobna.
- Skąd pan ma takie informacje? Tak być nie mogło - kilkakrotnie zapewnia. - Na pewno tak nie było jak pan mówi. To insynuacje, że została wyproszona. To niemożliwe, żeby uzasadnieniem było to, że jest dziennikarzem. Twierdzi pan nieprawdę. Sprawdzę, jaki był powód i ten powód dokładnie jej wyłuszczymy.
Beata Krzemińska czeka niecierpliwie. Może teraz dowie się, że wyrzucono ją za pijaństwo, a może burdy czynione w „Domu Słowa”? - Nie mam złudzeń. Ta szkoła musi mieć przecież zawsze rację, a ja... kłamię z definicji.