Jeździli z teczką od uczelni do uczelni, zaniedbując studentów i badania. Znowelizowana ustawa o szkolnictwie wyższym ma takie dorabianie się wykładowców ukrócić. Pracownik akademicki będzie mógł pracować tylko na jednym dodatkowym etacie i to pod warunkiem, że rektor macierzystej uczelni wyrazi na to zgodę.
<!** Image 2 align=none alt="Image 182207" sub="Rys. Łukasz Ciaciuch">Reforma weszła w życie 2 miesiące temu i poprzedziły ją gorące dyskusje. Protestowało profesorskie „wieloetatowe” lobby oraz rektorzy prywatnych uczelni. - Nowelizacja doprowadzi do monopolu szkół publicznych, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach akademickich - ostrzegali przedstawiciele prywatnych szkół wyższych, skupieni w związku „Lewiatan”.
<!** reklama>Nie poparli ich studenci. - Nowelizacja wzmacnia upodmiotowienie studenta i odpowiada naszym oczekiwaniom - brzmi oświadczenie komisji uczelni niepublicznych Parlamentu Studentów RP. Petycje i skargi na wędrujących po uczelniach naukowców, którzy nie mają czasu dla studentów i zaniedbują naukowe badania, zrobiły swoje. Parlament przyjął zmiany. Ustawodawca przewidział, że z wprowadzeniem reformy nie będzie łatwo, wiec dał publicznym uczelniom 3-letnie vacatio legis na uporządkowanie etatów. Rektorzy bydgoskich i toruńskich szkół wyższych przyjęli z ulgą to
odroczenie wyroku.
Jedna trzecia uniwersyteckiej kadry w naszym regionie ma dodatkowe etaty na innych uczelniach, głównie prywatnych. Dzięki tytułom naukowców, pozyskanych na etat, niepubliczne uczelnie mogą tworzyć nowe kierunki, zwiększać rekrutację studentów i więcej zarabiać.
Zdarzają się naukowcy rekordziści, pracujący na 3 dodatkowych etatach. - Był u nas taki doktor na pedagogice. Gonił od jednej uczelni do drugiej, spóźniał się na zajęcia, opędzał się od nas jak od much, opuszczał dyżury, ale na szczęście już go nie ma - wspominają studenci Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Mają na zapominających o swych obowiązkach naukowców bicz - uczelnianą ankietę, w której oceniają swoich nauczycieli. - I zdarza się, że krytyczna ocena skutkuje - twierdzą i przywołują kolejny przykład - matematyka, z którym UKW rozwiązał umowę.
Arkadiusz Kułak i Tomasz Kowalczyk z Niezależnego Zrzeszenia Studentów Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczy w Bydgoszczy przeprowadzili wśród kolegów sondę na temat znowelizowanej ustawy. - Większość studentów była przeciw tym zmianom. Twierdzili, że do tej pory nauczyciele pracowali na paru etatach i nic złego się nie działo. Wprawdzie jeden z profesorów notorycznie nie przychodził na egzaminy i przysyłał podwładnych, ale to nie był problem - przekazują wyniki sondażu.
- Żywiołowy ruch, kiedy to nauczyciel akademicki z teczką jeździł od jednej do drugiej uczelni, udało się opanować i teraz nasi pracownicy mają co najwyżej jeden dodatkowy etat - uspokaja prof. Józef Kubik, rektor UKW w Bydgoszczy. Woli stosować łagodną perswazję niż szafować słowem: „Zabraniam”. - Przypominam pracownikom, że powinni przeorientować swoje zainteresowania i postawić na prace badawcze, bo tu jest możliwość pozyskania środków finansowych i poprawienia sobie bytu. Tłumaczę, że taki wybór zapewni im większą stabilność niż uczelnie zewnętrzne, których los jest niepewny - mówi rektor.
Nowa ustawa daje mu prawo dyscyplinowania niepokornych. - Mogę odmówić pracownikowi zgody na dodatkowe świadczenie usług dydaktycznych w innej jednostce, jeśli to zmniejszy zdolność prawidłowego funkcjonowania naszej uczelni lub wiąże się z wykorzystaniem uniwersyteckich zasobów i urządzeń - przywołuje zapis znowelizowanej ustawy. Chętniej jednak sięga po marchewkę - przyznając nagrody rektorskie oraz dodatki motywacyjne preferuje wiernych uczelni jednoetatowców.
Władze toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika poszły
krok dalej.
- Rektor zapowiedział prodziekanom i dziekanom, że niedopuszczalne jest, by dodatkowo zatrudniali się w pobliskich, konkurencyjnych uczelniach - informuje rzecznik UMK, dr Marcin Czyżniewski i dodaje: - Jeśli nauczyciel akademicki, który ma w obowiązkach 210 godzin dydaktycznych rocznie, dobrze ułoży sobie pracę, to prowadzi zajęcia ze studentami przez półtora dnia, a pozostałą część tygodnia poświęca pracy naukowej.
Znowelizowana ustawa ma sprawić, że nauczyciele akademiccy przestaną wykorzystywać wolny czas na dorabianie i poświęcą go na badania wzmacniające prestiż uczelni. - Będzie też pomocna w eliminowaniu konkurencji, która gra nie fair, podkupując nam kadrę - podpowiada doktor Czyżniewski, przywołując konkretne przykłady. - W Toruniu, nieopodal UMK jest prywatna szkoła wyższa, która prowadzi ten sam kierunek co my i zatrudnia naszych pracowników. Ich nazwiska gwarantują wysoki poziom nauczania, więc ta uczelnia naszym kosztem pozyskuje studentów, których my tracimy - tłumaczy.
Ma na myśli Wyższą Szkołę Bankową. Bydgoskie uczelnie też są dla UMK konkurencją. - To widać po spadku liczby studentów zaocznych na naszej administracji. Prawie każda prywatna szkoła w Bydgoszczy tworzy ten kierunek studiów i aby pozyskać tzw. minima kadrowe, proponuje etaty naszym utytułowanym pracownikom - wyjaśnia rzecznik. Wierzy, że znowelizowana ustawa i twarde stanowisko senatu UMK wyeliminują takie przypadki, a naukowcy, postawieni przed wyborem jednej uczelni, wybiorą uniwersytet. - Jeśli profesor ma wybór: zarobić więcej w wyższej szkole prywatnej lub trochę mniej na uniwersytecie, postawi na uniwersytet - uważa rzecznik UMK.
- Nie byłabym tego taka pewna - to riposta Agnieszki Anielskiej, specjalistki od public relations Wyższej Szkoły Bankowej w Toruniu. Przyznaje, że połowa naukowej kadry WSB, zatrudnionej na dodatkowym etacie, ten pierwszy ma w UMK. - Mamy już własne minima kadrowe na wszystkich kierunkach i ewentualny odpływ uniwersyteckiej kadry nie zagraża ich kontynuacji - zapewnia. Ona i inni przedstawiciele prywatnych uczelni nie wykluczają, że znowelizowana ustawa może być dla uniwersytetów
strzałem w kolano.
- Znam wielu profesorów, którzy pierwszy etat mają w szkole prywatnej, a drugi na uniwersytecie i nie zamierzają tego zmieniać - twierdzi doktor S., który pracuje na dwóch uczelniach w tym samym mieście i jeszcze nie wie, który etat wybierze. Jego zdaniem, o sytuacji finansowej uczelni będą wkrótce decydować pieniądze pozyskane na badania, a nie liczba studentów. - W rankingach zagranicznych szkół wyższych Harvard stracił pierwszą pozycję na rzecz niewielkiej uczelni, która ma 1000 studentów, ale jest kolosem, jeśli chodzi o badania. Polskę też czeka zmiana patrzenia na naukę. Niż demograficzny to nie problem, bo za 10 lat nie będziemy konkurować o studenta, lecz o granty i pieniądze na projekty badawcze - twierdzi naukowiec.
Być może tak za 10 lat będzie, ale za 3 lata on i jego koledzy staną przed wyborem: większa kasa w prywatnej uczelni czy uniwersytecki prestiż. Wprawdzie rząd wspomina o podwyżkach dla uniwersyteckiej kadry, ale kryzys robi swoje i za 3 tys. zł uniwersyteckiej pensji miesięcznie doktor z rodziną będzie klepał biedę.
Ucieczki kadry nie obawia się Filip Sikora, kanclerz bydgoskiej Wyższej Szkoły Gospodarki. - Staraliśmy się zbudować własny zespół, ponieważ 14 spośród 19 kierunków na naszej uczelni było nowymi w regionie - wyjaśnia kanclerz. Zdarza się, że to z jego uczelni uniwersytety czerpią kadry do nowo tworzonych kierunków, które zainicjowano na WSG. - Zatrudniają naszych specjalistów od turystyki i rekreacji, kulturoznawstwa, architektury i urbanistyki, a UTP sięgnął po naszą kadrę z mechatroniki - wylicza Sikora. Nie zgadza się z tym, że naukowiec, postawiony przed wyborem uczelni, wybierze prestiż uniwersytetu a nie prywatną szkołę, w której lepiej zarabia. - Nasze projekty cechuje większa
innowacyjność
od tych, które powstają na państwowej uczelni. Mamy też szersze kontakty międzynarodowe oraz branżowe i zaryzykuję stwierdzenie, że to my mamy więcej do stracenia, gdy ktoś zatrudniony u nas wynosi te zdobycze na zewnątrz - mówi kanclerz WSG. Uważa, że to szkoły prywatne dofinansowują kadrę publicznych uczelni i po to są te drugie etaty. - Naukowiec z tytułem doktora powinien prowadzić poważne prace badawczo-rozwojowe i śmiało poruszać się w sieci kontaktów międzynarodowych, ale to trudne z pensją 3,5 tys. zł brutto, jaką oferuje mu uniwersytet - zauważa.
- Od nas wymaga się zgłaszania rektorowi dodatkowego etatu, a wykładowcy prawa pracują na dodatkowych zleceniach, prowadzą kancelarie, są syndykami i nikt im tego nie zabrania. Podobnie jest z lekarzami, którzy uczelniane
wykłady łączą z pracą w szpitalach
i prywatnych gabinetach - burzą się młodzi naukowcy z UMK. Twierdzą, że znowelizowana ustawa nie traktuje równo nauczycieli akademickich i zostawia prawną lukę dla wybranych zawodów.
- Nowe zarządzenia ministerialne podkreślają praktyczność studiów, więc zakładam, że praktykujący lekarz lub prawnik z kancelarią są lepszymi nauczycielami akademickimi niż teoretycy - wyjaśnia rzecznik UMK, Marcin Czyżniewski.
Wydaje się, że znowelizowana ustawa zaostrzyła relacje w akademickim środowisku i pogłębiła animozje między państwowymi i prywatnymi uczelniami. - Powinniśmy ze sobą rozmawiać. Prowadzący niepubliczne szkoły wyższe powinni zrozumieć, że budują swój rozwój w oparciu o naszą uniwersytecką kadrę, więc dobry obyczaj nakazywałby wprowadzenie pewnych uzgodnień na poziomie uczelnianych władz - podpowiada rektor UKW Józef Kubik.
Fakty
Potrzebna jest jakościowa konkurencja
Pod względem liczby szkół wyższych przerastamy najbardziej rozwinięte państwa, ale w światowych rankingach polskie uczelnie zajmują poślednie miejsca. To ma się zmienić.
Rząd o 20 procent zwiększył przyszłoroczny budżet na projekty badawcze. Najwięcej dostaną publiczne uczelnie, które będą realizować projekty przydatne dla polskiej gospodarki. Właściciele prywatnych szkół czują się pokrzywdzeni. Domagają się, między innymi, równego finansowania studiów stacjonarnych w obu sektorach, publicznym i prywatnym.
Zdaniem właścicieli prywatnych uczelni, państwowym szkołom wyższym potrzebna jest jakościowa konkurencja. Mogłyby nią być najlepsze prywatne szkoły, ale brakuje im wsparcia. Niektóre z nich zbudowały własne siedziby, wykształciły naukową kadrę i prowadzą wartościowe badania, ale uderzył w nie niż demograficzny oraz zwiększona rekrutacja na publicznych uczelniach. Bez pomocy państwa mogą sobie nie dać rady. To przykra niespodzianka po boomie edukacyjnym z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
W latach 90. powstawały uczelnie zwane profesorskimi spółdzielniami. Grupa naukowców wynajmowała pomieszczenie w pobliżu swojego uniwersytetu, tworzyła w nich prywatną szkołę i przejmowała studentów, którzy odpadli podczas egzaminów, prowadzonych w ich macierzystej uczelni. Było jasne, że czesne od studentów nie zapewni odpowiedniego poziomu nauczania ani rozwoju uczelni, więc część „profesorskich uczelni” upadła lub została sprzedana osobom, które dysponowały stosownym kapitałem.
Wśród 326 niepublicznych szkół wyższych, jakie istnieją w Polsce, są dziś i takie, których założyciele prowadzą inną działalność, a dydaktyka jest tylko przykrywką do tego interesu.
Popyt na studia kiepskiej jakości jest. Są też ludzie, którzy chcą zdobyć dyplom jak najmniejszym wysiłkiem, czyli go kupić. Kiepskie szkółki dają im taką szansę. Znajdą się w nich profesorowie, którzy zapomną o misji, gdy na horyzoncie pojawi się kasa. Pozwolą się kanclerzowi zbesztać, gdy ten zarzuci im oblanie zbyt wielu studentów. Nieważne, że nic nie umieli. Student płaci, więc musi zdać, tak brzmi śpiewka tych, z którymi poważne uczelnie nie chcą mieć nic wspólnego.
Są i w naszym regionie szkoły zwane wyższymi, które deklarują, że studiuje u nich 200 osób, podczas gdy prawdziwa liczba studentów jest cztery razy mniejsza. Utrzymują się dzięki pieniądzom z różnych funduszy. Zatrudniają specjalistów od ich pozyskiwania, a przy okazji innych interesów produkują dyplomy ukończenia studiów wyższych. Czy znowelizowana ustawa zmusi wieloetatowych profesorów do unikania takich szkół?
Znowelizowana ustawa poprawi jakość dydaktyki, a studentów uczyni partnerami w uczelniach, które będą od tej pory odpowiedzialne nie tylko za program, lecz również za losy swoich absolwentów - twierdzi minister B. Kudrycka.