Adres nie jest przypadkowy. Do wybuchu wojny w XIX-wiecznym budynku przy pl. Wolności mieściło się Państwowe Gimnazjum Klasyczne. W prezencie dzisiejszym gospodarzom aktorzy przynieśli zaś sztukę, której punktem wyjścia jest „Antygona” Sofoklesa.
Tytuł premiery - „Ach jeżeli przyjdę dać, tak okrutne, moje ostatnie pożegnanie” – przeczy klasycznej prostocie i pokazuje, że dramaturżce, Idze Gańczarczyk, obce są marzenia o zapisaniu się na zawsze w pamięci miłośników Melpomeny. Ale myli się ten, kto podejrzewa, że w Teatrze Polskim powstało coś na kształt szkolnego bryku, który leniwym uczniom zastąpiłby lekturę czy pomógł w zrozumieniu antycznej tragedii. Przeciwnie, „Ach jeżeli…”, jeśli w ogóle trafi do nastolatka, to tylko do wyjątkowo bystrego i poszukującego.
Pomiędzy pomnikiem i bezsensem
Skoro zaś „Antygona” jest jedynie punktem wyjścia, inspiracją do własnych poszukiwań, to właściwie o czym jest „Ach jeżeli…”? Pod koniec spektaklu aktorzy rozdają publiczności kartki z wydrukiem odpowiedzi. Kilkunastu odpowiedzi. Rozpoczyna tę listę zdanie: „To jest instalacja pomnikowa, która upamiętnia wszystkie inne pomniki i kopie, dlatego jest pomnikiem żałobnym i jakimś bezsensu”. Ostatnie z wyjaśnień brzmi natomiast: „To jest o 12-letniej Chelsea, która na zawsze pozostawi ślad łapy w naszych sercach. Samotność jak mgła, deszcz, burza, pioruny, bezsens”. Łatwo zauważyć, że „żałobie” i „samotności” w obu tych stwierdzeniach towarzyszy „bezsens”.
Jest to też ważna wskazówka dla widza, by w padających ze sceny kwestiach, w gestach, mimice aktorów, w ich kostiumach i scenografii nie dopatrywać się jednego, linearnie rozwijającego się wykładu. Najogólniej można powiedzieć, że „Ach jeżeli…” jest o różnym pojmowaniu i wyrażaniu żałoby, zarówno w ujęciu współczesnym, jak i historycznym.
Wenus z Milo i tandetny „anzug”
Publiczność wita pięcioro aktorów, potem dołącza jeszcze dwójka. Dominującymi elementami na scenie są rzeźby Wenus z Milo oraz pędzącego jednorożca. I to cała scenografia, jeśli nie liczyć dwóch drucianych kandelabrów pod sufitem, którą zaproponowała Barbara Hanicka. Bardziej zróżnicowane są kostiumy Hanki Podrazy, rozpięte pomiędzy ekscentryczną elegancją i totalną tandetą, znajdującą swój wyraz w brunatnym, workowatym „anzugu” i kolorowych skarpetach Pawła L. Gilewskiego, kojarzącymi się z prowincjonalną stypą.
Piątkę aktorów Teatru Polskiego w tym przedstawieniu (poza Pawłem L. Gilewskim, Emilia Piech, Marian Jaskulski, Michał Surówka i grająca rolę turystycznej przewodniczki, narratorki, a może koryfeusza Małgorzata Witkowska) istotnym kadrowym wzmocnieniem jest udział dwóch wyrazistych aktorek spoza Bydgoszczy – Natalii Aleksandrowitch i Katarzyny Pawłowskiej. Dzięki nim większego wyrazu nabiera przede wszystkim choreograficzna strona spektaklu.
Widz to kupi? Oto jest pytanie
„Ach jeżeli…” wyreżyserowała Klaudia Hartung-Wójciak – młoda reżyserka, dla której bydgoskie przedstawienie jest dopiero bodaj piątym samodzielnym dokonaniem w tej profesji.
Czy najnowsza propozycja Teatru Polskiego zyska uznanie publiczności? Oto jest pytanie… Na pewno zachęca do myślenia, ale też może budzić skrajne emocje. Na szczęście niekoniecznie bliskie żałobie.
