<!** Image 1 align=left alt="Image 38325" >O 15.35 pofrunęło pierwsze jajo. W stronę policyjnej głowy oczywiście. O 15.50 pofrunęło drugie. I tyle, więcej latających jaj skrupulatny kronikarz z nobliwego internetowego portalu nie odnotował, co pewnie zdziwiło i manifestantów, i policjantów, i wszystkich kibiców, czekających na kolejną krwistą odsłonę polskiej wojny o tolerancję. Sobotni „Marsz równości” w Poznaniu - i wszystko, co mu towarzyszyło - wyglądał jak smętna replika pamiętnej warszawskiej parady, pełnej emocji i rozświergotanych polityków, gardłujących za i przeciw. Cóż, powyborcze roboty odpuszczenie?
W sobotę w Poznaniu 450 manifestantów ochraniało aż 500 policjantów, nawet kontrdemonstrujący narodowcy wyglądali mizernie. Telewizje z trudem wyhaczyły w tłumie jakiegoś transwestytę, żeby na ekranie było soczyściej. Ale niestety, nie oznacza to wcale, że w Polsce problem nietolerancji nagle zniknął. Bo problem jest, a jakże, wyłazi z każdego przaśnego kąta. I choć byśmy mieli o sobie mniemanie wybitne, to z równością jest niewesoło, a im głębiej w Polskę, tym gorzej. I naprawdę wszystkiego nie można tłumaczyć wiarą i tradycją. Z drugiej strony uparte stawianie nas obok Iranu i ciągłe dorabianie gęby tego ubogiego kuzyna prawdziwej Europy, co to zachować się nie potrafi i z trudem ukrywa czarne podniebienie, zaczyna wkurzać nawet tych najbardziej tolerancyjnych.
<!** reklama right>A wracając do marszu - może organizatorzy pogdybaliby o sensowności takich inicjatyw? Mam wrażenie, że trudno nimi kogokolwiek przekonać do walki o równość, za to pewnie sporo osób można skutecznie odstręczyć. Całym sztafażem, towarzyszącą paradom agresją, policją na koniach, pozamykanymi ulicami. Uczeni ludzie nazywają to efektem bumerangowym. A uderzenie bumerangiem boli każdego równo. Niezależnie od poglądów, płci i rasy.