Odi profanum vulgus et arceo”. To z ód (nie mylić z udami) Horacego. A cytuję ów fragment, by błysnąć przed pewnym młodym bystrym politykiem, który wczoraj stwierdził, że na pewno nie rozumiem, co znaczy skrót RSVP na zaproszeniu i był łaskaw mi go rozszyfrować.
<!** Image 2 alt="Image 160661" sub="Najmocniej reklamowany festyn na Wyspie Młyńskiej przygotował dla bydgoszczan dobry pan marszałek województwa Fot. Tymon Markowski">Dziękuję, łaskawco, rewanżując się skrzydlatymi słowy Horacego, również z tłumaczeniem (za Władysławem Kopalińskim): „Nienawidzę nieoświeconego tłumu i unikam go”. Zgodnie z tym mottem z rzadka tylko w dni wolne wypełzam z mojego jiczyńskiego lasu, by sprawdzić, jak toczy się światek.
***
Ostatnią próbę przeprowadziłem przedwczoraj, czyli 11 listopada. Wybrałem świąteczny dzień nieprzypadkowo. Od kilku przynajmniej lat państwo nasze, a wraz z nim także „Express” i inne redakcje, lansuje pomysły na godne i radosne świętowanie Dnia Niepodległości. W telewizji pełno było wczoraj polityków i dziennikarzy z modnymi dzięki wysiłkom pana prezydenta RP biało-czerwonymi kotylionami na piersi. W lokalnych gazetach i bydgoskiej telewizji też można było zobaczyć parę malowniczych obrazków: tam św. Marcin przyjechał bryczką, ówdzie marszałek Piłsudski salutował gapiom z kasztanki, gdzie indziej przemaszerowali strzelcy z Pierwszej Brygady. Słowem, było czym oko ucieszyć. Ale na papierze lub na ekranie. Do żywych obrazów nie miałem bowiem szczęścia. Wybrałem się na Wyspę Młyńską, gdzie odbywał się najmocniej reklamowany festyn.
<!** reklama>Dla Bydgoszczy i dla paru innych miast przygotował go dobry pan marszałek województwa, okraszając patriotyczne wzruszenia gęsiną. Bydgoski festyn zapowiedziano w godzinach 11-16. Mnie prąd doniósł do wyspy niemal w samym środku tych czasowych widełek. Spędziłem tam maksimum 20 minut, bo, niestety, nie było co robić. Na straganach cukierki haribo, wata cukrowa, długa kolejka po chleb ze smalcem, ekologiczna kiełbasa i pasztet, kubek grzańca na rozgrzewkę, haftowane obrusy, ludowe świątki rzeźbione w drewnie. Jeśli jakiś cymes pominąłem, to przepraszam - nie jest to skutek grzańca. A po stronie przeciwnej do handlowej sekcji - sekcja rozrywkowa, czyli namiot z nagłośnieniem, z którego szczodrze korzystał młody mistrz ceremonii. Gdy gościłem na wyspie, akurat zachęcał dzieciaki do udziału w wyścigach - jeśli dobrze dostrzegłem - w workach lub czymś workopodobnym...
***
I to ma być ta nowa jakość, fundowana nam, przynajmniej w gęsinej części, przez eleganckie towarzystwo z Brukseli? Gdy wspomnę peerelowskie pikniki na 22 lipca, to różnice dostrzegam dwie: jedną pozytywną, drugą negatywną. Minusem jest to, że 11 listopada jest znacznie zimniej niż 22 lipca, plusem - że dziś grzańca podają gronowego, a kiedyś jabcokowego. Podsumowanie natomiast może być wspólne: bez kasy mimo wszystko można się dobrze zabawić, ale już nie bez pomysłu.
***
Jestem za to przekonany, że na jakość zabawy w minimalnym stopniu wpłynie wchodzący w życie od poniedziałku zakaz palenia w lokalach. Smok ten części zębów pozbawiony został na etapie przygotowania przepisów w parlamencie. Teraz zaś, choć nowe prawo dopiero ma zadziałać, już w Internecie krążą rady, jak je można ominąć. Impreza zamknięta, sala konsumpcyjna pod namiotem, lokal jako klub konesera tytoniu, a każdy nowy klient zostaje jego członkiem - Polak potrafi, Polak ma łeb, Polak w zagrożeniu potrafi zdziałać prawdziwe cuda. Polacy wreszcie potrafią się zjednoczyć w niedoli. Ciekaw jestem, ile osób gotowych będzie donosić na policję, że przy stoliku w kącie ktoś puszcza dymek z rękawa. I jak wezwany policjant udowodni nielegalnemu palaczowi i właścicielowi knajpki, że prawo zostało złamane? Patrole będą nosiły czujniki dymu zdolne odróżniać dym tytoniowy od dymu z pieca? Kto i ile zarobi na produkcji tych czujników i wystawianiu im homologacji? Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że kraj zamieni się w jedną wielką szkolną toaletę, w której - gdy wpada nauczyciel - to broń Boże, nikt nie pali, choć dym aż gryzie w oczy.