<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >O tym, że inżynier Mamoń z „Rejsu” myślicielem był wybitnym, przekonywać nie trzeba. Jak się okazuje, był też wizjonerem epoki telewizyjnej. Bo złota myśl inżyniera, co to lubił tylko te piosenki, które już słyszał, w naszym stuleciu ma jedno imię: format. Tak się bowiem składa, że dla magików od telewizji grzanie na okrągło sprawdzonych formatów to dziś jedyna recepta na zapewnienie sobie uwielbienia publiki. Oczywiście, nie odkrywam tu Ameryki, ale refleksje dotyczące formatów dręczą pewnie nie tylko mnie. Refleksje dwojakie zresztą. Jedne dotyczą tego, jak bardzo się zglobalizowaliśmy, skoro lubimy dokładnie to samo i tak samo. I telewizyjne misie mogą bez obaw fundować nam to, co na pewno pokochamy szczerze, bo przecież te programy już kocha świat cały. A z drugiej strony, w każdym formacie jest jakaś cecha indywidualna, malutka albo całkiem spora, która pozwala wierzyć, że kultura masowa nigdy nie zamieni się w hamburgery wybitnej sieci, zawsze i wszędzie smakujące tak samo. Co oczywiście dla fast foodu może być zaletą, ale dla rozrywki niekoniecznie.
<!** reklama>Zwycięzca tegorocznych Telekamer, czyli serial „BrzydUla”, to przecież wcale nie opowieść o relacjach w polskiej firmie, jak by się mogło wydawać, ale format - najpierw kolumbijski, potem dopieszczony w USA, następnie zgrywany do upadłego w innych krajach. Ale tak naprawdę naszą polską wersję „zrobili” Pshemko z Violettą, którzy z drugiego planu przeskoczyli do elity.
Oglądałem niedawno rosyjski „Taniec z gwiazdami”, trochę wcześniej wersje angielską i włoską, greckiego „Idola” i bodajże cypryjskie „Wybacz mi”, w którym prezenterka wyglądała jak klon Anny Maruszeczko, włącznie z kolorem włosów i odzienia. I oczywiście w pierwszej chwili zawsze jest nieco drażniące zaskoczenie - kiedy muzyka, elementy scenografii, zachowania prowadzących czy jurorów wprawiają nas w wątpliwości co do naszej wyjątkowości. No ale potem zaczyna się odkrywanie szczególików. A to że w tej wersji nacisk kładzie się na szoł, a to że w innej prowadzący to nudziarz niemiłosierny.
Weźmy chociażby rosyjskie tańcowanie z gwiazdami - format dokładniusieńki, ale od razu rzuca się w oczy to, że gwiazdy tańcują jednak na lekko wyższym poziomie. Do tego ich taneczni partnerzy profesjonaliści zepchnięci są zdecydowanie bardziej w tło, dzięki czemu Rosjanie nie doczekają się pewnie zalewu dziwacznych karier tancerzy celebrytów. No i jury... Bardziej skupione na ocenianiu tańca, bez tak wyraźnego podziału na ciepłą ciotkę z dobrym wujem i parę prawdziwych oceniaczy. Ale reszta? Identyczna. No, rosyjski Gąsowski ma jeszcze włosy.
I tylko żal serce ściska, że jesteśmy głównie formatobiorcami, a nie formatodawcami. Jedno „M jak miłość”, sprzedane do Rosji, wiosny nie czyni. A pewnie parę programów można by wyeksportować, choćby „Szymon Majewski show”. Bo to chyba nie format?