Międzynarodowe Targi Katowickie znajdują się na granicy administracyjnej między Katowicami i Chorzowem, przy ul. Bytkowskiej. Sąsiadują z planetarium i Parkiem Kultury i Wypoczynku, po przeciwnej stronie którego znajduje się słynny Stadion Śląski. Główna hala ekspozycyjna znajduje się w południowo-zachodniej części terenu targów i graniczy bezpośrednio z targiem.
Największy ruch zwiedzających ekspozycje dla hodowców gołębi miał miejsce w sobotnie południe. Po godz. 17 w hali nadal było tłoczno. Do zamknięcia zostały jeszcze dwie godziny.
Około godz. 17.15, jak twierdzą świadkowie, rozległ się gwałtowny, donośny huk. Zarwał się środkowy fragment dachu i runął. W ślad za nim pękać poczęły kolejne elementy dachowej konstrukcji. Ci, którzy nie zostali zasypani lub przygnieceni od razu, uciekali w stronę drzwi wejściowych, gdzie segment dachu dawał schronienie. Po przeciwnej stronie hali drzwi ewakuacyjne, niestety, były zamknięte.
Zawalanie się dachu trwało może minutę, dwie. Potem nie nastała już cisza, tylko trwały krzyki i jęki przerażonych ludzi, którzy usiłowali wydostać się spod zwałowiska i opuścić halę.
Cztery minuty po zdarzeniu na miejscu pojawiła się pierwsza ekipa ratunkowa.
Telefon z rumowiska
Sobotnie popołudnie. Około godz. 18 w pobliżu hali Międzynarodowych Targów Katowickich gęstnieje tłum. Lekarze, ratownicy, strażacy, policjanci i strażnicy miejscy rozpoczynają akcję ratowniczą. Podchodzimy razem z nimi pod główne wejście zniszczonej hali targowej.
Co chwilę komuś udaje się przedrzeć przez kordon policjantów. Ludzie chcą się dowiedzieć o los bliskich.
- Mój tata tam jest! Miał stoisko w sektorze 45-46! - krzyczy Aleksandra Bochynek z Zabrza.
- Niestety, nie mogę pani pomóc - bezradnie odpowiada jej lekarka, która biegnie w stronę rumowiska.
Zrozpaczonej młodej kobiecie towarzyszy brat Dariusz. Stara się dowiedzieć czegokolwiek. Wie tylko, że ojciec żyje.
- On ma przy sobie telefon komórkowy. Dzwonił do nas. Jest przygnieciony, ale chyba nic mu się nie stało. Kiedy ktoś może mu pomóc? - pyta innego lekarza.
- Nie możemy wyciągać przygniecionych ludzi - mówi Jan Horendarczyk z chorzowskiego pogotowia ratunkowego. - Tam, gdzie docieramy, podajemy tylko środki przeciwbólowe, w miarę możliwości podłączamy kroplówki. Reszta już w rękach strażaków i ratowników. Robią, co mogą. Państwa ojciec jest przytomny, więc trzeba wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Aleksandra Bochynek odwraca głowę. Po jej zmarzniętych policzków spływają łzy.
- O której pani rozmawiała z tatą? - pytam.
- Dzwonił do nas jeszcze przed dwudziestą. Był cały potłuczony, ale mówił przytomnie. Prosił o pomoc.
- W tle słyszeliśmy przeraźliwe jęki. To jakiś koszmar - dodaje Dariusz Bochynek.
Minus czternaście
Brygadier Jarosław Wojtasik, rzecznik śląskich strażaków, przekazuje najnowsze informacje: - Teraz w akcji ratowniczej bierze udział 70 zastępów strażackich. Następne są w drodze, m.in. grupa ratunkowa z Nowego Sącza. Pomoc zaoferowali nam też harcerze. Do zawalonego budynku wchodzą ratownicy górniczy.
- Czy państwa ojciec jest tam sam, czy w większej grupie? - pytam.
- Z tego co mówił, to w tamtym miejscu jest więcej ludzi. Ale nie wiadomo, w jakim oni są stanie - odpowiada pan Dariusz.
- Jest coraz zimniej, już około minus 14 stopni. W takich warunkach osłabiony organizm jeszcze szybciej się wychładza - mówi Iwona Przyrocka, lekarka z Bytomia.
- Tam z tyłu nas potrzebują, tam wychodzą ranni - słyszę z tyłu głosy innych lekarzy, którzy idą w stronę oszklonej części pawilonu. Boczne szyby przy drzwiach wybili uciekający z hali ludzie, bo wyjście ewakuacyjne było zamknięte.
Uratowany
Kilkunastu lekarzy i sanitariuszy nie może wejść do środka - najpierw strażacy muszą sprawdzić, czy jest bezpiecznie. Pojawia się policja, podjeżdżają karetki. Z tylnej części hali podbiega sanitariusz: potrzebni są lekarze. Jakiś policjant pyta strażników miejskich o koce i ciepłe napoje. Mówi, że przy wejściu B1 pojawili się ranni. Potem chwyta koce i biegnie w tamtym kierunku.
Z gruzowiska wychodzi zakrwawiony mężczyzna. To Marcin Bochynek, ojciec Aleksandry i Dariusza, trener piłkarski związany m.in. z Górnikiem Zabrze.
- Tak! - słyszę w słuchawce rozradowany głos Darka Bochynka. - Właśnie mieliśmy telefon. Tatę wyprowadzono!
Pan Marcin zostaje przewieziony do szpitala w Katowicach Bogucicach. Chociaż pod gruzami spędził prawie trzy godziny, jest w dobrej kondycji. Lekarze zakładają mu tylko kilka szwów i zwalniają do domu.
Marcin Bochynek mówi, że tragedia rozegrała się w parę sekund: - Potem były sceny jak z filmu katastroficznego. Czas dłużył mi się niemiłosiernie. W końcu ratownicy doszli do naszej grupy. Odprowadzali nas po kolei do bezpiecznego miejsca i wracali do rumowiska.
Najgorsza była cisza
Gdy wszyscy biegali, krzyczeli, jeździły karetki, policjanci pilnowali wyjazdów z terenu targów - była jeszcze nadzieja, że ofiar tej tragedii nie będzie więcej niż kilkanaście. Ale kiedy około 22.00 wokół hali zrobiło się ciszej, sygnały ambulansów odjeżdżających do szpitali nie rozbrzmiewały się już tak często jak wcześniej, a służby porządkowe zaczęły wycofywać wszystkich, którzy bezpośrednio nie nieśli pomocy, stało się jasne, że ci, którzy zostali pod gruzami, nie dają już znaku życia.
- Właśnie udzieliłem sakramentu namaszczenia kolejnej śmiertelnej ofierze - powiedział ściszonym głosem ks. Henryk Kuczob, kapelan strażaków.
W piątej godzinie akcji strażacy mówią o 20 zabitych. Ale pod gruzami może być jeszcze nawet 100 osób. Co dalej?
Słowa jak wyrok
Co chwilę z hali wychodzą kolejne zastępy ratowników. Zmęczeni i brudni, tylko kręcą głowami, gdy słyszą pytania o szanse na przeżycie tych w środku. Jest bardzo zimno, temperatura dochodzi do minus 15 stopni. Pojawia się informacja, że może nie będzie tak źle, bo do rumowiska pompowane jest ciepłe powietrze i uwięzieni nie zamarzną. Ale wkrótce okazuje się, że nie ma dogrzewania, bo pompy spalinowe mogłyby wtłaczać do środka zabójcze spaliny, a poza tym ciepło mogłoby rozpuścić lód, na którym trzyma się jeszcze konstrukcja.
- Nadzieje na uratowanie tych ludzi maleją - mówią strażacy.
Siostry zakonne, które pojawiły się pod halą, wręczają ratownikom ciepłą herbatę, ktoś biegnie z kanapkami. Ale nikt nie je.
Na miejsce tragedii przyjeżdża minister zdrowia Zbigniew Religa.
- Hipotermia w takiej temperaturze jest oczywista - słowa profesora brzmią jak wyrok.
Jarosław Wojtasik ze śląskiej straży pożarnej udziela informacji na bieżąco:
- Wycinamy otwory w konstrukcji dachu, która leży nad podłogą, i przez nie wyciągamy ofiary. Są psy.
Ale szybko okazuje się, że psy jeszcze nie mogą pracować. Bo muszą mieć ciszę i nie mogą czuć zapachu innych ludzi. Tymczasem na gruzowisku jest wciąż wielu pokrzykujących przy akcji ratowników. Użycie ciężkiego sprzętu nie wchodzi w rachubę - na pewno zawaliłaby się reszta konstrukcji.
Gołębie nad halą
Zapada decyzja o wycofaniu wszystkich z rejonu gruzowiska. Ma być kompletna cisza, bo wchodzą psy. Mają wytropić ludzi i wskazać ich ratownikom. Policjanci wypraszają wszystkie postronne osoby. Najgorszy jest ten spokój, ta cisza narastająca wokół hali. Czy to znaczy, że już nie ma szans? Nad halą - w snopach świateł strażaków - pojawiają się gołębie, które wydostały się z klatek.
Ks. Henryk Kuczob wspomina mężczyznę, który szukał swej kilkunastoletniej córki: - Gdy z nim rozmawiałem, już wiedziałem to, czego on nie wiedział: że jego córka nie żyje.
W biurze targów, gdzie jest lista osób, którym udzielono pomocy, robi się tłoczno. W korytarzu stoją uratowani. Podobno niektórzy z ocalałych zostali też przewiezieni do pobliskiego hotelu uniwersyteckiego. Są i tacy, którzy szukają bliskich.
Za dużo służb
- Moja córka żyje, jest już bezpieczna - mówi Józef Wątroba, hodowca gołębi z Rybnika. Na twarzy ma siniaki i zadrapania. Uciekł w ostatniej chwili. Mówi, że to było jedno uderzenie, że dach spadł na ludzi nagle. Kryje twarz w dłoniach - dwóch jego zięciów zostało w hali.
Nikt już nie mówi o odzywających się pod gruzami telefonach komórkowych. Nikt już nie mówi o uwięzionych - słyszymy doniesienia tylko o ofiarach. Strażacy oficjalnie utrzymują, że szanse są i trzeba działać, ale ukradkiem spoglądają na termometry w samochodach. Jest prawie minus 15 stopni. To wyrok dla tych, którzy mogą czekać pod gruzami na ocalenie.
Pod halą spotykamy Zbigniewa Chmurzyńskiego. Przyszedł ze swym psem Demonem. Nie jest strażakiem ani ratownikiem. - Wracałem z kina i po prostu podbiegłem pomagać - mówi roztrzęsiony.
Jego pies wytropił w hali dwie śmiertelne ofiary. Ludzi, którzy chcą pomagać, jest więcej.
Na miejscu jest szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Katowicach płk Wiesław Wolak. - Mamy nagrzewnice - mówi. Ale już wiadomo, że nie można ich użyć.
Piekarze i restauratorzy z katowickiej izby rzemieślniczej oferują ratownikom posiłki. Pojawia się informacja, że z Monachium przylecieli ratownicy niemieccy. Kilka godzin później, około 2.00 w nocy, spotykamy ich w korytarzach Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego.
- Usłyszeliśmy o tragedii w telewizji, wsiedliśmy do samolotu i jesteśmy - mówi nam Thomas Wagner z MKT Rettungdienst Krankentransport, największej prywatnej, jak mówi, organizacji niosącej pomoc w Europie. - Mamy psy i jesteśmy do dyspozycji.
Komendant główny Państwowej Straży Pożarnej, Kazimierz Krzowski, około godziny 2.30 mówi nam, że służb i tak jest za dużo. Niektóre ekipy trzeba było nawet wycofać z okolic hali.
Największa taka katastrofa
W centrum zarządzania kryzysowego nikt nie śpi. Dziennikarze zostają na noc; kolejną konferencję prasową zaplanowano na 4.00 rano. Ale około 3.00 pojawia się kolejny komunikat na temat ofiar: nie żyje 26 osób, rannych jest 130, a psy ratownicze, które po ogłoszeniu ciszy na gruzowisku przeszukiwały teren, nie wytropiły nikogo.
Jednak to nie znaczy, że ludzi tam nie ma. Być może są uwięzieni zbyt głęboko pod tonami stali, a ich ciała nie oddają już ciepła.
- Co to oznacza? - pytamy. Strażacy milczą.
Komendant Krzowski wyjaśnia, na czym polegało działanie strażaków: - Podzieliliśmy teren do przeszukania na sześć stref, do których weszły psy. Między dachem a podłożem w niektórych miejscach stworzyły się metrowe nisze. Tam mogli być ludzie.
Z powrotem trafiamy w rejon hali, ale tam już nikogo nie wpuszczają. Akcja trwa, jednak poszukiwania rozpoczną się na dobre dopiero wtedy, gdy zrobi się widno. Psy wskazały na razie 13 miejsc, w których mogą znajdować się ofiary. W Katowicach jest 17 stopni mrozu. Akcja trwa już dwunastą godzinę.
W niedzielę, około południa ratownicy ogłosili koniec akcji ratowniczej. Zlokalizowali 66. ofiarę śmiertelną. Dziś rano na rumowisko wjeżdża ciężki sprzęt.