Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dlaczego opuściłam Ukrainę?

Justyna Król
- Od dwóch lat nie widziałam córki. Tracę wiele, ale robię to dla niej. Chcę, by miała szansę na lepsze jutro. Moje pokolenie musi się poświęcić - mówi 31-letnia Tetiana.

Na przekroczenie granicy polsko-ukraińskiej czeka się obecnie nawet 10 godzin. W letnim skwarze, jesiennym deszczu czy zimowym mrozie ukraińscy imigranci stoją w kolejkach pod chmurką. Z ogromną determinacją oczekują, by minąć tę umowną linię dzielącą ich od lepszego jutra. Jak dawniej dla Polaków Stany Zjednoczone, Niemcy, a potem Wielka Brytania, tak dla nich Polska stała się marzeniem o godziwym życiu. Przeważnie jadą do pracy, zarobić na przyszłość swoją i swojej rodziny. Są wśród nich kobiety - młodsze i starsze, mężatki, samotne, rozwiedzione. Czyjeś matki, czyjeś córki. Wiedzą, że długo nie zobaczą bliskich, ale boją się wracać.

MIEJSCA, KTÓRE NIE ISTNIEJĄ

Dwudziestopięcioletnia Alina Ivanenko ponad trzy lata temu wyruszyła do Polski w pogoni za inną mentalnością. Choć jej ojciec jest Rosjaninem, światopoglądowo bliżej jej do zachodniej Europy.

- Z Ukrainą czuję się emocjonalnie związana, ale nie popieram tamtejszych rządów - przyznaje kobieta. - One służą temu, by podzielić ludzi. Pamiętam ze szkoły, że nawet w podręcznikach do historii były różne treści, w zależności od części kraju. W efekcie na przykład mieszkańcy zachodniej strony państwa obraźliwie nazywają swych rodaków ze wschodu Moskalami. Mimo że na zachodzie pachnie Europą, uważam, że wschód jest bardziej tolerancyjny. Kiedyś pracowałam w zachodniej części kraju. Zdarzało się, że gdy usłyszano, jak mówię po rosyjsku, nie chciano mi sprzedać chleba. Można tam spotkać nacjonalistów i bywa nieprzyjemnie - dodaje Alina.

Urodziła się w leżącym na wschodzie Ukrainy Torez. Mając siedemnaście lat wyjechała do oddalonego o 70 km Doniecka, gdzie skończyła studia turystyczne i ekonomiczne. Do dziś ma to miasto w pamięci, choć wie, że już nie wygląda jak dawniej.

- Wieczorami zawsze lepiej było nie chodzić tam samemu po ulicach, jak w większości miast Ukrainy. Teraz jednak zrobiło się już naprawdę niebezpiecznie. Donieck został spustoszony przez wojnę. Wszędzie strzelają, coś wysadzają w powietrze. Większość miejsc, które pamiętam z czasów studenckich, nie wygląda jak kiedyś lub po prostu nie istnieje. Muzeum, które dawniej widziałam z okien wynajmowanego mieszkania, zbombardowano i zburzono. Boję się, że gdy tam zawitam, doznam szoku - mówi.

W Bydgoszczy pracuje jako barmanka, jednocześnie studiując w Wyższej Szkole Gospodarki. - To całkiem zabawne: przejechałam tysiące kilometrów z całym dobytkiem życia, by na uczelni trafić do grupy, gdzie na 23 osoby jest dwóch Polaków i 21 Ukraińców - dodaje.

Mimo młodego wieku, Alina może śmiało powiedzieć, że ma już spore doświadczenie zawodowe. Barmanką najpierw była na Ukrainie. Potem zaliczyła praktyki studenckie na Cyprze, pracowała też na greckiej wyspie Rodos, była stypendystką Erasmusa. Biegle mówi w kilku językach, w tym również po polsku. Za barem czuje się jak ryba w wodzie i lubi tę pracę, ale chętnie spróbowałaby też czegoś innego. Niestety, obcokrajowcom nie jest o to łatwo. - Dużo zależy od przychylności szefostwa. Dostawałam ciekawe propozycje pracy, jednak kiedy potencjalny szef orientował się, ile formalności potrzeba do zatrudnienia kogoś z Ukrainy, rezygnował. To wiąże ręce ludziom, którzy pragną się rozwijać. Wielu emigrantów ma ten problem – twierdzi.

CZASEM TROCHĘ WSTYD

Z powodu wojny Alina nie widziała swoich najbliższych od wyjazdu do Polski, choć bardzo by chciała, bo tęsknota rośnie z każdym dniem. - Drżę o swoją rodzinę - mamę, tatę, babcię, ciocię… Obawiam się jednak, że kiedy tam pojadę, to już nie wrócę, bo na przykład stracę wizę. Dopiero co - po pół roku oczekiwania - otrzymałam kartę pobytu tymczasowego. Zdobycie jej w Polsce jest żmudnym procesem - opowiada.

Tęsknotę za bliskimi wynagradza Alinie jej chłopak Łukasz. Mieszkają razem od ponad roku i są jak rodzina. Choć w Bydgoszczy jest jej dobrze, pamięta też kilka nieprzyjemnych epizodów. Na przykład to, jak pewnego wieczoru dostała pięścią w twarz od Polki w klubie. - Za to, że jestem Ukrainką. Po tym, jak mnie uderzyła, poszłam do domu. Nie chciałam wzywać policji, ale może powinnam? Wiem, że czasem to moi rodacy potrafią narobić problemów. Zdarzyło się, że robotnicy z Ukrainy w wulgarny i seksistowski sposób zaczepiali mnie na ulicy. Na szczęście moi znajomi z Polski nie rozumieli, co tamci wygadywali. Mogłoby to się skończyć bójką. Za takich ukraińskich pracowników czasem jest mi wstyd - wyznaje.

Większość jej przyjaciół z rodzinnych stron opuściła swe domy w podobnym celu, co ona. - Jeszcze na studiach odstawaliśmy od typowych lokalsów, postradzieckiego społeczeństwa, nawet wizualnie. Ubieraliśmy się inaczej, myśleliśmy bardziej po europejsku. Uważano nas za dziwaków, a my, głodni innej mentalności, chcieliśmy wyjechać na Zachód. Większość tego towarzystwa podróżuje w celach zarobkowych. Ja również nie wiem, co przyniesie kolejny dzień. Lubię Polskę, ale czy zapuszczę tu korzenie na stałe? - zastanawia się Alina.

WYSZCZEKANA IMIGRANTKA

Tetiana Polinkewycz ma 31 lat. Pochodzi z ukraińskiego domu, ale urodziła się w stolicy Mołdawii, dokąd jej mama wyjechała na studia. Na Ukrainę wróciła z rodzicami, gdy miała siedem lat. Ma też polskie korzenie. - Mój pradziadek od strony matki nosił nazwisko Nawrocki. Z dzieciństwa pamiętam kilka polskich słów… jabłko, patelnia - wymienia ze śmiechem. - Moja babcia jeszcze ich używała.

Kobieta wychowała się na zachodzie, w okolicach Tarnopola. Skończyła szkołę w Woloczysku i studia w Chmielnickim. Z wykształcenia jest konstruktorką odzieży, certyfikowaną również w Monachium. W Polsce mieszka już ponad trzy lata. Minionej jesieni zaczęła pracę, o jakiej zawsze marzyła - wśród tkanin, w bydgoskiej pracowni aranżacji wnętrz. Tutaj robi to, co kocha - szyje w sposób kreatywny, na indywidualne zamówienie. Początki w nowym kraju były jednak trudne.

Do Polski przyjechała sama, by zapracować na lepszą przyszłość dla siebie i córki. Ośmioletnią wówczas Anię zostawiła pod opieką babci. Pierwszym polskim przystankiem był Malbork i niedrogi hostel niedaleko szwalni, w której miała pracować. - To nie było ani łatwe, ani twórcze zajęcie. Szyłam mundury dla wojska. Musiałam uwijać się jak mróweczka, ale zarabiałam godziwie. Niestety, po kilku miesiącach sytuacja nagle się zmieniła, pensje spadły pięciokrotnie. Nie mogłam się wtedy nadziwić, na jaką poddańczą pracę muszą godzić się Polki. Tamtejsze szwaczki z trzydziestoletnim stażem harowały po 12 godzin jak roboty, by zarobić 23 złote na dzień. Takie historie kojarzą się z tanią siłą roboczą w Chinach, a dzieją się w Polsce - dodaje.

Wytrzymała kilka dni. Zbuntowana poszła z pretensjami prosto do prezesa. - Był oburzony, że jako imigrantka jestem taka wyszczekana i na tyle bezczelna, by w ogóle się skarżyć - wspomina. - Nawrzeszczał na mnie, groził deportacją, zwolnił i nie zapłacił. Nie dałam się zastraszyć, ale zostałam na lodzie - bez pracy i środków do życia.

Chodziła więc od firmy do firmy pytając, czy ktoś szuka ludzi do pomocy. Zahaczyła się w małym zakładzie krawieckim, ale i tam zamówień od klientów nie wystarczyło na długo. Niespodziewanie pomocną dłoń wyciągnęli do niej właściciele hostelu, w którym mieszkała. Znali jej sytuację, sami
mieli dzieci na emigracji w Niemczech, więc potrafili ją zrozumieć jak mało kto. - Janka powiedziała, że mogę traktować ją jak taką swoją polską mamę - wspomina Tetiana. - Zabrała mnie do siebie na święta, abym nie była sama. Potem mieszkałam z jej rodziną jeszcze dwa miesiące, aż w końcu załatwili mi pracę z mieszkaniem w Tucholi. Jednak gdy wszystko zaczęło iść dobrze, skończyła mi się wiza i musiałam wrócić na Ukrainę.

DWA LATA BEZ CÓRKI

Siedem miesięcy Tetiana czekała na ponowne dopełnienie formalności w swoim kraju. - To, co się tam dzieje z wizami, to jakiś koszmar. W urzędach stoją długie kolejki, niektórzy mają problem z tym, by w ogóle wyjechać - przyznaje kobieta. Gdy starała się o nowy paszport, okazało się, że przez pracę w szwalni nie ma już linii papilarnych - tak mocno starła sobie skórę na palcach.

Wakacje spędziła na Ukrainie z córką. Te dwa lata temu widziała ją ostatni raz.

- Zimą wróciłam do Polski. Nie łudziłam się, że w Tucholi ktoś będzie na mnie czekał z pracą. Jednak moi aniołowie z hostelu w Malborku ponownie zaoferowali pomoc. Zaproponowali, abym zatrzymała się w ich nowym, remontowanym mieszkaniu w Bydgoszczy - dopóki czegoś nie znajdę i nie zacznę zarabiać. Dworzec w Bydgoszczy przypomina maszynę do szycia, czyż to nie znak? - śmieje się Tetiana. - Od razu poczułam klimat tego miasta. Spodobało mi się.

Natychmiast zaczęła szukać nowej pracy. Nie wybrzydzała, dzwoniła niemal pod każde ogłoszenie. Zdradzał ją akcent, a pracodawcy niechętnie podchodzili do zatrudniania dziewczyn z Ukrainy. - Cały czas szlifowałam język. Uparcie powtarzałam te szeleszczące dla mnie słowa. W końcu dostałam pracę w szwalni, potem przeniosłam się do pralni. Szefostwo pomogło mi załatwić kartę tymczasowego pobytu. Zaczęło się jakoś układać - wspomina. Kiedy pojawiła się propozycja pracy w pracowni aranżacji wnętrz, od razu ją przyjęła. - Pracuję tu do dziś i lubię swoją pracę.

Tetiana przyznaje, że do dziś słyszy propozycje matrymonialne od Polaków. - Bo jak Ukrainka, to na pewno po męża przyjechała, obywatelstwo chce sobie załatwić - śmieje się kobieta. - Nie tędy droga, nie chcę w ten sposób. Znam zresztą kobiety, które wyszły w Polsce za mąż zupełnie szczerze, z miłości, i nawet im po urodzeniu dziecka zdarzały się w nocy naloty urzędników. Sprawdzano, czy polski mąż na pewno jest przy żonie…

Jeśli wszystko się uda, za trzy lata będzie mogła starać się o polskie obywatelstwo, a potem ściągnąć tu córkę. - Nie widziałam jej tyle czasu… - mówi drżącym głosem. - Ale wszystko przed nami. Prawie codziennie rozmawiamy przez Skype’a. Ania opowiada mi, co w szkole. Gdy wyjeżdżałam ostatnim razem z Ukrainy, uszyłam jej całą garderobę, by miała coś wyjątkowego od mamy. Pewnie już ze wszystkiego wyrosła… Tęsknię bardzo, ale staram się uciekać od tych myśli w pracę, by nie zwariować - wyznaje. - Wiem, co tracę, będąc daleko od córki, ale wiem też, po co to robię. Dla niej to szansa na lepsze jutro i moje pokolenie musi się poświęcić.

O bezpieczeństwo Ani Tetiana się nie martwi, w jej rodzinne strony wojna nie dociera. - Mam jednak brata i mama cały czas się niepokoi, bo w naszym mieście brakuje już mężczyzn. Do wojska werbują teraz wszystkich, zdrowy czy chory, stary czy młody… Kobiety umierają ze strachu o swych synów, mężów, a nawet ojców. Osobiście widziałam, jak schorowany emeryt otrzymał wezwanie, nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy otworzył kopertę. Najtrudniej jest, kiedy przychodzi wieść o śmierci naszych. Całe miasto wtedy płacze…

NIE DAŁO SIĘ WYŻYĆ

Przygoda z Polską Halyny Nahornyuk trwa już 17 lat. Czterdziestoletnia Ukrainka pochodzi z Krzemieńca. - Jak Juliusz Słowacki, słynny polski wieszcz, bardzo u nas ceniony. Dzięki jego licznym pomnikom w naszym mieście, w czasie drugiej wojny światowej nie zniszczono wszystkich świątyń - opowiada z uśmiechem.

Dekadę temu zaczęła w Polsce program stypendialny, dzięki któremu dziś kieruje bydgoskim biurem w międzynarodowym centrum pracy. Z zawodu jest urzędnikiem państwowym. Na Ukrainie pracowała w administracji, zajmując się problemami patologicznych rodzin, walcząc z przemocą domową i egzekwując prawa dzieci. Bardzo chciała pomagać innym, jednak w jej kraju takie osoby zarabiają niewiele, a ona samotnie wychowywała córkę.

- Łapałam po kilka prac, ale nie dało się z tego wyżyć. Wcześniej z bólem serca odeszłam od męża, który nie potrafił odnaleźć się w roli ojca. Kochał mnie, ale nie umiał kochać dziecka. Czara goryczy przelała się, gdy zauważyłam, że córka ma siniaki. Był to dla mnie straszny cios. Wiedziałam, że mimo miłości do niego, muszę po prostu ratować dziecko z toksycznej relacji - kobieta wspomina trudne początki samotnego macierzyństwa. Pierwszy raz wyjechała do Polski, gdy Maryna miała rok. Potem latami regularnie tak znikała na kilka miesięcy. Dziewczynka zawsze zostawała w tym czasie z babcią.

NIE PASOWAŁAM

- Zaczynałam od prac sezonowych w polu lub szklarniach, przy ziemniakach czy truskawkach na polskich wsiach - opowiada Halyna. - Traktowano nas różnie. To, kim jesteś, nie miało tam żadnego znaczenia. Moje wykształcenie nikogo nie obchodziło. Prosty rolnik potrafił na mnie krzyczeć i rzucać obelgami, jeśli coś mu się nie podobało. Ukraińcy przebywający na farmach traktowali samotne kobiety jak łatwy łup, bo po pracy chcieli sobie poużywać. Trzeba było na siebie uważać.

Gdy inni po robocie rozkoszowali się napojami z procentami, Halyna pochłaniała polskie teksty ze wszystkich z gazet, jakie miała pod ręką. - Czytałam magazyny lub uciekałam z książką od ludzi. Nie pasowałam tam. Te dorywcze prace nie były dla mnie sposobem na życie, a jedynie środkiem do celu. Wiedziałam, że mogę dotrzeć tam, gdzie chcę, wspiąć się wysoko, jeśli będę wytrwała. Drogi do lepszej pracy upatrywałam przede wszystkim w nauce polskiego. Kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy, umiałam powiedzieć tylko „dzień dobry” - wspomina.

Kilkanaście lat temu wyjazd na taki sezonowy zarobek wiązał się z wyłożeniem na przewoźnika około 50 dolarów. Te pieniądze trzeba było pożyczać. Średnia pensja na Ukrainie wynosiła wówczas zaledwie 15.

Przejazdy przez granice zawsze trwały długo. Jeździło się autokarem lub samochodem w kilka osób. Podczas jednej z takich podróży autem napadnięto na Halynę i jej współtowarzyszy. - Spacerowałam z koleżanką podczas nocnego postoju, gdy nagle nas okrążyli. Przetrzepali nam wszystkie bagaże w samochodzie. Na szczęście moje wpisowe na kolejny roboczy sezon w Polsce się uratowało, bo te pieniądze miałam ukryte w paszporcie trzymanym przy sercu. Zrozumiałam wtedy, jak bardzo niebezpieczne są te wyjazdy i że za w sumie śmieszne pieniądze mogłam nawet stracić życie, osierocić dziecko. To nie było tego warte - podkreśla.

SPACER ZA RĘKĘ

Z czasem Halyna za cel postawiła sobie studia w Polsce. Był to wtedy szczyt marzeń, trudny do zrealizowania. Wspięła się na niego, ale powoli. - Na wszelkie programy, o których słyszałam, szukano osób poniżej 26. roku życia oraz z ogromnym bagażem doświadczeń, działań społecznych, aktywności w organizacjach pozarządowych. Zawzięłam się. Odmłodzić siebie nie miałam jak, ale za to cierpliwie, przez całe lata, zdobywałam odpowiednie kwalifikacje, by złożyć papiery. Udało się. Dziś jestem absolwentką Programu im. Lane’a Kirklanda 2007/2008, z czego jestem bardzo dumna - mówi.

Na stałe w Polsce jest dopiero od roku, od kilku miesięcy w Bydgoszczy. - To miasto ma dobrą energię. Lubię tutejsze widoki, rzekę, zapachy. Zauważyłam, że zakochani bydgoszczanie uwielbiają spacerować za rękę. Byłam w wielu polskich miastach, ale tylko tutaj to tak się rzuca w oczy. Może mnie jeszcze trafią się w życiu powody, by tak z kimś spacerować. Mam nadzieję, że tak - dodaje z uśmiechem.

Córka Halyny przyjechała na studia do Polski, jednak nie widują się tak często, jak by chciały. Maryna kształci się na Uniwersytecie Śląskim. - Może kiedyś przeniesie się gdzieś bliżej mnie. Na razie odwiedza mamę, kiedy tylko może. Jest bardzo zdolna - przyznaje z dumą kobieta. - Już na Ukrainie kończyła szkołę malarską, wygrywała międzynarodowe konkursy plastyczne. Wybrała grafikę. Mam nadzieję, że to otworzy jej drogę do lepszej przyszłości i łatwiejszej drogi zawodowej niż moja. Takie jest życie, co zrobić? Pracowało się w różnych warunkach, by jakoś związać koniec z końcem. Kiedy patrzę wstecz, nie żałuję tej czasem poniżającej harówki, ale oddałabym wszystko, by móc na chwilę przywrócić czas, gdy córka była mała. Pobawić się z nią tak beztrosko. Bo kiedy tak bardzo tego potrzebowała, nie mogłam jej tego dać…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!