<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Polska w tym czasie już nie zamiera. I nie dyskutuje po świt blady, czy Rodowicz była lepsza, czy Sipińska bardziej blond. Polska i owszem, festiwale dalej lubi, ale problem ma z nimi spory. Bo przede wszystkim nie bardzo wiadomo, dla kogo te festiwale w ogóle są. No bo co łączy słuchaczy Jerzego Połomskiego i taneczno-komputerowych gwiazdek świeżego chowu? Kompletnie nic, poza wyrzekaniem fanów jednych na drugich i odwrotnie. No a poza tym trudno się w ogóle połapać w tym, ile tak właściwie tych festiwali dzisiaj mamy, bo wojna telewizyjna zafundowała nam ich całą masę, a oczywiście każda stacja najbardziej swój festiwalek chwali. Choć najcenniejszą markę ma jednak chyba ten, który straszył w miniony weekend. Festiwal opolski.
A więc jak zwykle było trochę wpadek, trochę zadęcia, muzykowanie od Sasa do Lasa, no i oczywiście sporo świętowania wokół szlagierów i ludzi z epok minionych - co akurat pomysłem jest niezłym, akuratnym na festiwal polskiej piosenki. Publika zresztą jak zwykle głosowała rękami i nogami, kto jest prawdziwą gwiazdą, a kto nadmuchaną, więc dla każdego kto to oglądał, wszystko było jasne. Jeśli oglądał, bo sama formuła festiwalu piosenki jest lekko reliktowa, nie pasująca do czasów galopującej specjalizacji i powszechnej dostępności dóbr. Do tego krucho było w tym roku z gwiazdami, a nawet gwiazdkami - można było sobie pooglądać człowieka zwanego Mieczem oraz artystyczną dziatwę, czyli synów i córkę słynnych wokalistów, ale tak naprawdę odblask naszego rynku muzycznego był tu dosyć karykaturalny. W trakcie debiutów próbowano zaś łączyć ogień z wodą, więc debiutanci śpiewali stare przeboje. Pomysł do bani - bo zdaje się, że szukamy osobowości scenicznych, a nie kalkomanii - a do tego prowadzących do kuriozalnych sytuacji, gdy sympatyczny 15-latek z Mogilna odśpiewywał „Białą flagę” Republiki, czyli utwór człowieka życiowo mocno doświadczonego. Kiedy więc pytał ze sceny, gdzie są jego przyjaciele z dawnych lat, to miałem przed oczami chłopaków z przedszkola. Ale i tak mogileński Kumka Olik przynajmniej zaserwował nam coś swojego, bo spora grupa innych wykonawców muzycznie grała to, co teraz „ludożerka” łyka najlepiej, więc zespoły nieco mi się myliły.
<!** reklama right>No, oczywiście był jeszcze kabareton... Te opolskie wyścigi satyryków nigdy mnie jakoś nie śmieszyły, a tu proszę - Andrzej Rosiewicz rozbawił mnie do łez. Tyle że miałem później kaca, bo był to taki paskudny śmiech z cudzego nieszczęśnica. No bo kto mu pozwolił się błaźnić? Chyba ktoś, kto wyjątkowo nie lubi Zbigniewa Ziobry. Rosiewicz swoimi peanami zrobił mu większą krzywdę niż dziesięciu harcowników z SLD. Pioseneczka była tak żenująca, że gdyby nie wyśpiewywał jej Andrzej Rosiewicz, to pomyślałbym, że to jakaś wyrafinowana parodia. Ale niestety śpiewał ją Andrzej Rosiewicz.