- Chciałem się sprawdzić - mówi młody bydgoski tłumacz. - Nie myślałem jednak o żadnej szkole przetrwania. Postanowiłem jednak pożyć życiem ludzi z krańca świata.
<!** Image 2 align=right alt="Image 144744" sub="Adam Spychalski podczas maoryskiego show w... Whakarewarewa - oryginalna nazwa tej miejscowości w języku Maorysów liczy aż 37 liter i brzmi: Te Whakarewarewatonga O Te Ope Tana A Wahiao Fot. Archiwum Adama Spychalskiego">Adam Spychalski, kawaler, lat 25, mieszkaniec Wyżyn. Jego tata, Grzegorz, po ukazaniu się naszej relacji z podróży członków i sympatyków bydgoskiego Klubu Miłośników Australii i Oceanii napisał do nas list: „Z ciekawością przeczytałem artykuł o wyprawie do Nowej Zelandii. Jestem pod wrażeniem grupy osób, która wybrała się w te rejony. Mam syna, który taką przygodę przeżył w okresie od sierpnia do października ubiegłego roku, ale - w odróżnieniu od bohaterów artykułu - samotnie i bez żadnego specjalnego ekwipunku. Całą drogę przez trzy wyspy, od północnej aż na Wyspę Stewarta przebył nowozelandzkimi środkami komunikacji, a na wyposażeniu miał tylko plecak”.
Jakiś czas później siadamy zatem z Adamem, dziś tłumaczem w międzynarodowej firmie, nad mapą Nowej Zelandii. Ta podróż palcem po mapie fascynuje także dlatego, że jest rzeczywiście zupełnie odmiena od tego, co zafundowali sobie jego poprzednicy z KMAiO. Oni jechali przez świat z firmą specjalizującą się w organizowaniu podróży dla amatorów sportu i ekstremalnej rekreacji z całego świata. Adam Spychalski doleciał tam sam, przez Anglię i Malezję, co musiało być, oczywiście, poprzedzone starannym dopracowaniem trasy i polowaniem na tanie bilety. Jak wspomniał senior Spychalski, potem zaczął się żywioł. Wędrówka z plecakiem, autobusową... sieciówką (doładowywaną w punktach informacji turystycznej) i spontaniczne poszukiwanie taniego noclegu.
<!** reklama>- To nie jest trudne. Nowa Zelandia jest rajem dla turysty - mówi bydgoszczanin. - Wszystko jest znakomicie zorganizowane, w każdym biurze turystycznym czekają setki bezpłatnych folderów z informacjami, gdzie jeść, spać i co trzeba obejrzeć. Każdy aż się pali do tego, by pomóc. Od czasów realizacji „Władcy pierścieni”, trylogii kręconej tu przed niemal dekadą przez półtora roku, Nowa Zelandia przeżywa turystyczny boom. Pełno tu Kanadyjczyków, Niemców, Japończyków - ci ostatni przeważają zwłaszcza w ośrodkach akademickich. Studia są tu dla nich bardzo opłacalne.
A zatem zaczynamy podróż. Lądujemy pod koniec sierpnia ubiegłego roku w Auckland. Przed nami 1,5 miesiąca szalonej objazdówki, przypadającej na najwilgotniejszy tu czas. Deszcz będzie dość często komplikował plany podróżnika - jak mówi, pogoda najczęściej z deszczowej zmieniała się w jeszcze bardziej deszczową. Po drodze miniemy Rotorua, geotermalne uzdrowisko, gdzie nie tylko można wygrzać się w gorących źródłach, ale i podziwiać sztukę Maorysów, oraz Napier, zrównane z ziemią przez jej trzęsienie w latach 30. XX wieku i odbudowane w stylu art deco. Przez stolicę Wellington przeprawimy się na Wyspę Południową, gdzie trafimy do najcieplejszego w Nowej Zelandii Nelson. Tam, w okolicach parku narodowego, zobaczymy niebiańskie plaże, do których dociera się wprost z... buszu. Stamtąd tylko krok do ogromnych lodowców, położonych niewiarygodnie, bo właśnie blisko buszu. Zatrzymamy się w Queenstown, miejscu wynalezienia skoków na bungee, sercu wszelkich sportów ekstremalnych, mekce wesołej młodzieży. To wszystko tylko przedsionek drogi do nieba - leżących na zachodzie wyspy fiordów. - To najpiękniejsze miejsce na Ziemi - mówi Adam. - Obszar światowego dziedzictwa naturalnego. Zachwycające trasy ukształtowane przez lodowiec, zapierające dech w piersi wodospady. To kolejne miejsce, do którego obiecałem sobie wrócić. Czas płynął nieubłaganie, 1 września, w pierwszym dniu tamtejszej wiosny, trafiłem na Wyspę Stewarta.
Adam Spychalski wszędzie był pod wrażeniem niezwykłej otwartości tubylców, witających na ulicach nawet obcych.
- Tak jak moi poprzednicy wiedziałem, że nic tam nie jest robione na siłę, wszystko jest przyjazne. Nowa Zelandia wydaje się oazą stabilizacji. To nie miejsce na szybkie dorobienie się, a raczej na spokojną emeryturę.
Wyposażony w przewodnik Lonely Planet i plecak bydgoszczanin nocował głównie w hostelach i schroniskach, choć przyszło mu spać i w śpiworze w chatce na tyłach jedynego w okolicy sklepu. To konsekwencja podróżowania przed siebie. Każdy, kto tę podróż zechce prześledzić na http://picasaweb.google.com/atspychalski/NowaZelandia, będzie wiedział, o czym mowa. Dowcipnie opisane zdjęcia pokażą, że czasami ta droga gdzie oczy poniosą, wiodła przez „las, kładkę, jakieś osiedle, pod mostem, tereny przemysłowe i znowu przez las”. Ale znalazł się czas i na testowanie znakomitego nowozelandzkiego wina w winnicach Blenheim, i na prawdziwe wakacje w tamtejszym Ciechocinku - Hammer Springs, i na zwiedzanie luksusowej Sky Tower w Auckland. To wszystko już jednak w pewnym pośpiechu, bo termin powrotu zbliżał się nieubłaganie.
- To moje największe rozczarowanie - mówi bydgoszczanin. - Że musiałem wrócić tak prędko. Dwa miesiące to absolutne minimum na obejrzenie Nowej Zelandii tylko z grubsza.
Trzeba było jednak wrócić do pracy. Obowiązki zawodowe i ograniczenia finansowe sprawiają, że należy powściągnąć marzenia. Przynajmniej na razie. Bo po doświadczeniach na antypodach Adamowi Spychalskiemu marzy się kolejny tramping. Tym razem mogłaby to być przygoda z zupełnie inną kulturą. Japonia?