Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Powróżyć?

Jacek Kowalski
Irena nie ma poczekalni, bo trudno dobudować poczekalnię do piwnicy. Wróżka Sabina ma co prawda poczekalnię, ale zdecydowanie upomina: „proszę przyjść na umówioną godzinę, żeby nie spotkać się z klientkami”. Jasne, że nie posłuchałem.

Irena przyjmuje w Inowrocławiu. Nie ma nawet telefonu komórkowego; jeśli chcecie umówić się na wizytę, musicie poprosić o numer stacjonarnego jakiegoś znajomego. – Ja nie chcę kojarzyć się z wróżbitą Maciejem z telewizji – mówi stanowczo. Dlatego owszem, mam komórkę, ale owszem, nie podam jej panu. I niech pan napisze, że nie mam.

Strefa „A”

Gdy wyjdziecie z gwaru gorącego miasta, zanurzycie się w spokój uzdrowiskowej dzielnicy – to tak zwana ”strefa A”. Tutaj w początkach XX wieku stawiano wille, w których przyjmowano gości na kameralnych warunkach. Tutaj stoją kamienice z mniej więcej tego samego okresu, witające was studziennym chłodem wysokich, ciemnych klatek schodowych, zielonymi poręczami, z których obłazi farba i solidnymi drzwiami. W jednym z mieszkań w takiej kamienicy na ulicy Solankowej – przyjmuje Irena - niewysoka, szczupła kobieta po pięćdziesiątce. Mocno wymalowane oczy, koszulka na ramiączkach, bo upał przecież straszny, a wróżka też człowiek i może się spocić nawet w chłodnej piwnicy.

Ta wróżka ma dużą, dwukomorową piwnicę: w jednej trzyma kompoty, ogórki, w drugiej postawiła małe biurko, dwa krzesła, na gołym betonie położyła dywanik. – Kogo pani tu przyjmuje? – Jak będzie pan za dużo pytań zadawał, popsuje pan sobie pan aurę i nic nie wyjdzie z wróżenia.

Grzecznie siadam, patrzę, jak kobieta rozkłada karty na biureczku. Jej telefon dostałem od znajomej, która sama radzi się jej w każdej życiowej sprawie: począwszy od wyboru koloru ścian w trakcie remontu („Powiedziała, że do mojej aury pasują borda”), skończywszy na rozstrzygnięciu dylematu, czy rozejść się z mężem („nie”). Jest tarocistką: wróży z rozkładanych kart tarota, chociaż – jak się przekonałem – odpowiedzi jej bywają ciemne jak samo jądro wróżb. - Pan ma w życiu niejeden kłopot – mówi, stukając palcem w kartę. Nie mówi konkretnie, jaki, ale sugeruje, że finansowo-sercowo-
zdrowotny. – Coś z tego na pewno, coś na pewno – mruczy.

Ta wyglądająca zupełnie przeciętnie kobiecina skończyła prywatną szkołę parapsychologii w Poznaniu (kierunek Psychotronika z naciskiem na hipnozę i sny), a potem kilkukrotnie brała jeszcze udział w organizowanych przez tę szkołę warsztatach o pracy z emocjami. Na ścianie piwnicy wisi oprawna w antyramę licencja ukończenia tej bliżej nieznanej mi uczelni. – Jeśli jest pan ciekaw moich kwalifikacji, powiem, że mam 25 lat doświadczenia w stawianiu tarota, plus do tego dokładam intuicyjne prowadzenie przez aniołów Sarima i Uriela. No, nie wspominając o uczelni w Poznaniu, gdzie nauczyłam się odczytywać nie tyle przyszłość ludzi, co ich emocje i ustanawiać nad nimi władzę. - Z dużym prawdopodobieństwem powiem teraz, że jest pan lekko przestraszony i zagubiony natłokiem nowych informacji i wrażeń – tajemnicze karty, dyplom, aniołowie – w takim stanie nie mogę panu powiedzieć zbyt wiele o pana przyszłości – mówi. - Oczywiście: jakaś tele-wróżka wykorzystałaby ten stan i naciągnęła pana. Ja jednak odpuszczam. Czterdzieści złotych i kończymy seans – mówi stanowczo.

Już nie zmyślam

Daję pięćdziesiąt. – Nie wydam reszty, bo taki mam zwyczaj, a poza tym moi przewodnicy duchowi zakazują jakiegokolwiek rozdrabniania w życiu. Dorzucę jednak za to panu poradę: proszę zapisać się na warsztaty chodzenia po żarze. To pana ustawi w życiu, nada mu sensu. Nauczy się pan kontrolować strach i emocje.

Za tego rodzaju porady inowrocławska wróżka bierze jednorazowo od 40 do 150 złotych. Zależy od wagi problemu, z jakim się przychodzi i od tego, jak bardzo Irena musi angażować ”przewodników duchowych” w śledzenie przyszłości klientki. Klientki, bo – jak wskazują badania, a i reklamy salonów wróżbiarskich – z usług przepowiadania przyszłości korzystają głównie kobiety. Inowrocławska wróżka przyjmuje w tym samym miejscu już od ponad 25 lat i ma stałe, wierne klientki. Zaczęła jeszcze pod koniec PRL, gdy źle zaczęło się dziać w Hucie Szkła „Irena” (nomen – omen), w której pracowała jako zdobiąca szklane wyroby. Pierwsze karty (jeszcze nie tarot) postawiła koleżance z pracy: - Pamiętałam parę chwytów z kartami, które pokazywała mi babcia. Wyszło jej, że straci pracę. To znaczy trochę oszukałam, bo nic tam nie widziałam, ale słyszałam, że mają ją wyrzucić z pracy. To jej to powiedziałam. A ona najpierw w płacz, potem wzięła urlop, poszukała nowej roboty. Tak, że gdy ją wylewali, ona była już zabezpieczona. Przyleciała z kwiatami, koniakiem, dziękowała. Pomyślałam sobie: „Ira, jak ty możesz mieć taki wpływ na ludzkie życie, to przestań kłamać, że coś widzisz w kartach, tylko naucz się ich od podstaw”. Babcia jeszcze żyła, pokazała mi, jak czytać tarota, dała pierwszą talię. Potem już nie kłamałam, że coś widzę. Widziałam. – Pani naprawdę w to wierzy? Że coś widzi, że może przepowiedzieć przyszłość? – pytam. - Inaczej bym tego nie robiła. Mam setki przykładów, że moje przepowiednie się sprawdzały co do joty. Wie pan, co mu powiem: to jednak duża odpowiedzialność – rzuca mi na odchodnym. – Ludzie ufają temu, co powiedziałam, budują wokół tego swoje życie. Gdybym nie miała pewności, nie otwierałabym ust.

Moja znajoma chodzi do Ireny od 17 lat przynajmniej raz w miesiącu, a jeśli coś się w życiu sypie -przychodzi częściej. Ma stałą taryfę, niezależnie od angażowania (bądź nie) Sarima i Uriela: 50 zł za wizytę.

Biznes patrzy w szklaną kulę

Podejrzewałem, że Sabina to nie jest prawdziwe imię tej kobiety po 40., przyjmującej w wysokich, jasnych pomieszczeniach kamienicy na bydgoskich Garbarach. Ale okazuje się, że taką wizytówkę ma na drzwiach: Sabina. Stukam w jasne, orzechowe, nie pasujące do tej ciemnej klatki schodowej – drzwi. Czekam.

Wcześniej rozmawiałem z nią krótko przez telefon. Stacjonarny. Bo – jak twierdzi – komórka jest dla partnera, rodziny i dla przyjaciół, reszta – czyli klientki – nie powinny dzwonić ani esemesować. – Bardzo cenię sobie swoją prywatność. Nie chcę, żeby o każdej porze dnia i nocy klientki dzwoniły, esemesowały. Po co? Kto chce – może mnie znaleźć. Mój numer jest przekazywany pocztą pantoflową. Raz na jakiś czas ogłaszam się też w bydgoskich dziennikach. Wystarczy. A co do klientek: bardzo proszę, żeby pan z żadną nie rozmawiał. Proszę przyjść dokładnie na umówioną godzinę.

Jasne, że nie posłuchałem. Stukam w drzwi dwa kwadranse przed umówioną rozmową. W poczekalni siedzi już jakaś klientka. Atmosfera – jak u dentysty: na szklanym stoliku leżą kolorowe gazety, w tym także te ezoteryczne („Wróżka”, „Czwarty wymiar”). Ale jest jeszcze coś: wyczuwalne napięcie, unoszące się między nami. – Pani pierwszy raz? – zgaduję. Zadbana pięćdziesięciolatka, pachnąca Diorem nerwowo kręci się na krześle. – Widać, prawda? – pyta wreszcie. – Nie – odpowiadam, modulując uspokajająco głos. – Po prostu ja jestem pierwszy raz u wróżki, więc się trochę denerwuję i pewnie widzę swoje nerwy u pani. – A ja już myślałam, że pan mnie poznał – oddycha z ulgą kobieta. Pewnie, że tak: to szefowa jednej z największych bydgoskich hurtowni ze sprzętem elektronicznym. Nie będę jednak mówił, że ją rozpoznaję. – Wie pan – zaczyna się otwierać – Jestem tu po raz pierwszy. Mam niewielką firmę – mówi ostrożnie, sprawdzając moją reakcję. – Teraz będę miała do zrealizowania naprawdę duży kontrakt, na bardzo duże pieniądze. Ale to interes z ludźmi zza wschodniej granicy. Nie wiem, czy można im ufać. Nie stać mnie na wywiadownię gospodarczą, poza tym oni niewiele wiedzą o tych ze Wschodu. Więc zwierzyłam się koleżance, która ma większą firmę, a ona mi mówi: „co się będziesz, słuchaj, zastanawiała: idź do wróżki.” To dość powszechne wśród średniego biznesu – przekonuje mnie. – Czego pani oczekuje? – pytam zaskoczony. – Niech zajrzy na drugą stronę rzeczywistości i powie mi, co to za ludzie, czy mi zapłacą, czy nie. I tyle.

Za to „tyle” bizneswoman będzie musiała zapłacić Sabinie 250 zł.

Sabina, czyli „co słychać w branży”?

Kiedy przychodzi moja kolej, drzwi otwiera mi całkiem ładna czterdziestolatka – tak na oko. – Co słychać w branży? – pyta, mrużąc oko. – W czyjej: mojej, czy pani? – odpowiadam przytomnie. – W naszej. Wróżką przez przypadek. Najpierw piętnaście lat produkowałam newsy do jednej z olsztyńskich lokalnych gazet. – No i jak się pani trafiła do ”branży szarlatanów”? – żartuję, cytując Gałczyńskiego. Ale żart trafia w próżnię. Kobieta się jeży: – Ma mnie pan za szarlatankę? Jest pan w błędzie. Z początku istotnie, nie wierzyłam w to co robię. Naczelny kazał mi pisać horoskopy. Więc siadałam i wysysałam z palca. Miałam z tego naprawdę niezły ubaw. Ale gdy zlikwidowali moje stanowisko, już nie było wyjścia. Jedyne, co umiałam robić, to pisać. Ale miejsca w gazetach nie było. Więc zlikwidowałam to, co miałam tam i wróciłam do Bydgoszczy, do mieszkania po ciotce. Pomyślałam, że tu spróbuję szczęścia.

Tu się jednak nie udało zaczepić w żadnej gazecie. Wtedy Sabina przypomniała sobie, że przecież ma niejakie doświadczenie w pisaniu horoskopów. – Pierwsze horoskopy stawiałam znajomym, w kawiarni u Sowy, za kawę i drożdżówki. Wstydziłam się brać za to pieniądze. Ale jak się paru ludziom sprawdziło, zaczęli przysyłać do mnie znajomych. Musiałam przenieść się z kawiarni i zaczęłam przyjmować w domu.

Z początku nie wiedziała, jak to rozliczać, ile brać pieniędzy. W końcu jednak założyła firmę, zatrudniła księgową, ustaliła stawki, zaczęła płacić podatki. – Przez księgową znaleźli mnie ludzie z biznesu. I to był przełom. Zaczęli radzić się w drobniejszych i poważniejszych sprawach. A ja mogłam ustalić wyższe ceny. – Biznes u wróżki? – nie dowierzam. Ale Sabina tylko się śmieje: - Oficjalnie się nie przyznają, bo to siara. Ale podają sobie mój numer telefonu i często się radzą. Głównie kobiety, chociaż wśród stałych klientów mam też paru panów.

O co pytają? Czy warto podpisać duży kontrakt, jakie będą z niego profity, czy warto wejść w spółkę z konkretną osobą. W grę wchodzą zwykle duże pieniądze, a biznesmeni obawiają się odpowiedzialności. Którą zresztą potem – w razie niepowodzenia – starają się i tak przerzucić na Sabinę. – Ale do sądu nie idą, chociaż straszą – mówi wróżka.

Statystycznie rzecz biorąc wróżki mają u nas wciąż sporo do roboty. „Polityka” napisała niedawno, że w ciągu ostatnich 18 miesięcy do tele-wróżek zadzwoniło trzy miliony Polaków. Ile przychodzi do tych, które przyjmują w domach? Nie ma statystyk. Ale kobiety,. Z którymi rozmawiałem mówią, że przyjmują miesięcznie od dziesięciu do 30 klientów. – To mi pozwala przeżyć. Mam jeszcze rentę, wiec jak jest słabszy miesiąc, daję radę - mówi Irena.

A Sabina, pytana o pieniądze, uśmiecha się tylko tajemniczo. Jak to wróżka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!