Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dyplomata nie jest sztywniakiem

Krystyna Lubińska
Rozmowa z prof. STEFANEM MELLEREM, b. ministrem spraw zagranicznych i ambasadorem Polski we Francji i Federacji Rosyjskiej.

Rozmowa z prof. STEFANEM MELLEREM, b. ministrem spraw zagranicznych i ambasadorem Polski we Francji i Federacji Rosyjskiej.

Kiedy wykładał Pan w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie, studentki na ławkach wypisywały: „Kocham Mellera”. Grażyna Torbicka była również urzeczona Pańskimi eleganckimi manierami. Były to lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, nie należał Pan jeszcze przecież do świata dyplomacji, który kojarzymy z wyszukanym zachowaniem...

<!** Image 2 align=right alt="Image 38777" >Znakomitą liczbę kwestii reguluje protokół dyplomatyczny, to prawda, ale najważniejsze jest wychowanie otrzymane od mamy, a także przytomność umysłu, takt i osobisty smak. Lepiej go mieć niż nie mieć.

Coś w tym jest! Ostatnio spotykam się z mężczyznami - nie wymawiając nikomu wieku - powyżej osiemdziesiątki. To weterani wojny. Oczarowują bon tonem. A wracając do dyplomatów. Dawniej różnie bywało. Historia z 1663 roku opisuje przyjęcie, na którym poseł z Francji nie dał się posadzić na wskazanym miejscu przy stole, tylko czekał, gdzie usiądzie kolega z Hiszpanii, by potem go stamtąd wyrzucić. Gdy spotkały się na wąskiej ulicy karoce z ambasadorami różnych państw, to godzinami stały naprzeciwko siebie. W salach obrad budowano tyle drzwi, ilu było posłów…

Na szczęście i te kwestie - kto jest ważniejszy - reguluje protokół dyplomatyczny, a dokładnie zasada precedencji, czyli starszeństwa. W dyplomacji ten jest ważniejszy, kto głowie państwa wcześniej złożył listy uwierzytelniające. Protokół to nie Dekalog, ale znać i stosować należy. Nawet jeśli wiszą nad głową chmury, trzeba się opanować. Co nie znaczy, że nie można dać wyrazu swoim poglądom, ale jednak nie opuszczając terenu języka dyplomatycznego.

A jednak w przeddzień osiemdziesiątej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku wywołałby Pan prawie skandal! Otóż jako ówczesny ambasador Polski we Francji zorganizował Pan w jednej z największych sal w Paryżu, która może pomieścić około 2,5 tysiąca ludzi, uroczyste spotkanie dyplomatyczne. I w obecności premiera Lionela Jospina mówił prawie pół godziny! A protokół dyplomatyczny przewiduje 7, no, góra 8 minut.

Faktycznie, ten czas znacznie przekroczyłem! Uznałem bowiem, że jest to świetna sposobność, żeby elicie politycznej, gospodarczej, kulturalnej i naukowej Paryża przekazać większą porcję wiedzy o Polsce niż zazwyczaj czyni się to przy takich okazjach. Oczywiście wcześniej uzgodniłem to z premierem Jospinem. Wie pani, skandal to takie słowo, które zabija dyplomatę w okamgnieniu i lepiej, jeśli jednak unika on sytuacji z nim się kojarzących.

Premier zgodził się bez wahania?

Tak i myślę sobie, że ważne było i to, że jego żona, wybitny filozof, jest z domu Agacińska. Sam premier był bardzo zaciekawiony Polską i na przykład bardzo precyzyjnie potrafił opowiedzieć treść wielu filmów Andrzeja Wajdy.

Filmowych dżentelmenów, których kojarzymy zwykle z etykietą dyplomaty, jest sporo. Jednym z ich jest idealny kamerdyner Alfred, przyjaciel Batmana. Aktor Michael Caine dostał radę - mów nisko, wolno i nie za dużo. To wystarczy w dyplomacji?

Jedna z reguł obowiązuje z całą pewnością w rozmowach z głowami państw. Człowiek niepytany, nie odzywa się.

Nigdy?

Wszystko zależy od stopnia zażyłości.

Panu zdarzyło się swobodniej rozmawiać z prezydentami: Jacquesem Chirakiem i Władimirem Putinem?

<!** reklama>Opowiem o rozmowie z Władimirem Putinem. Pan prezydent Aleksander Kwaśniewski został zaproszony przez prezydenta Federacji Rosyjskiej do Kaliningradu na rozmowy w trakcie manewrów Bałtyckiej Marynarki Wojennej Rosji. Stali razem na burcie i rozmawiali. W pewnym momencie polski prezydent przywołał mnie, więc szybko ruszyłem, bo dla ambasadora wziąć udział w takiej rozmowie to gratka nie lada. Otóż w pewnej chwili podszedł jakiś matros, coś cicho powiedział Putinowi i rosyjski prezydent oznajmił naszemu, że okręt, którym płynęliśmy, właśnie storpedował podwodną łódź - „Warszawiankę”. Uśmiechnął się przy tym takim jakby półuśmiechem. Niby nic, a mała konsternacja. Prezydent Kwaśniewski pyta zatem, a cóż to za przypadek z tą nazwą „Warszawianka”? Putin na to, że nie ma pojęcia. A ja sobie myślę, że to nie przypadek. Ale strzelam. Wiem, powiadam, skąd ta nazwa. I zwracam się do prezydenta Rosji: proszę kazać sprawdzić, czy aby pierwszy okręt o tej nazwie, bo okręty dziedziczą swoje imiona, nie został przypadkiem ochrzczony po 1924 r. Przychodzi ktoś i oznajmia, że owszem bodaj w 1926 czy 1927 r.

Skąd Pan to wszystkie wie?

Takie samo padło wtedy pytanie! A to proste. Jestem z tego pokolenia, które w podstawówce musiało czytać takie opowiastki. Przymusowo. Więc wyjaśniłem, że „Warszawianka” była ukochaną pieśnią Lenina, którą usłyszał od polskich zesłańców na Syberii. Tak dalece ukochaną, że po jego śmierci przez lata była oficjalnym marszem pogrzebowym bolszewików.

Wiedza wiedzą, Panie ministrze, ale w tym fachu liczy się i błyskotliwość, której trudno Panu odmówić. Kiedy po Pańskim powrocie z Moskwy w listopadzie 2005 r. (zakaz importu do Rosji roślin i zwierząt) Monika Olejnik w radiu „Zet” zapytała Pana, czy zażegnał Pan wojnę polsko-ruską, od razu Pan odpowiedział, że nie jest Dorotą Masłowską, autorką książki o podobnym tytule.

Lepiej być wszechstronnie wykształconym i uczyć się nieustannie, bo dyplomaci to nie tylko sztywni urzędnicy resortu spraw zagranicznych, ale osoby, które mają najczęściej dobre wykształcenie akademickie i interesują się nauką, sztuką itp. Jak w dobrym humanistycznym salonie. Niektórzy mają oszalałe hobby. Zaprzyjaźniony ambasador w Moskwie każdą wolną chwilę spędzał na Kamczatce, gdzie katował się piekielnie trudnymi wspinaczkami. Miałem wielu przyjaciół, z którymi można było spędzać czas bardzo miło i rozmawiać na wszystkie tematy.

Jest Pan niestrudzonym propagatorem kultury. W 1995 r. otrzymał Pan Palmy Akdamickie, order Akademii Francuskiej. Podczas ambasadorowania w Moskwie na przyjęciach urządzanych przez Pana zaczęli częściej pojawiać się, zamiast polityków i ludzi w mundurach, reżyserzy, poeci, aktorzy, pisarze. Powiada Pan, że należy ratować to, co najbardziej łączy narody, czyli kulturę.

Kultura i nauka to w moim odczuciu fundamentalne i nieusuwalne elementy stosunków międzynarodami. Co do nas, to jest to potężny oręż promocji Polski. Pamięć o najwybitniejszych polskich poetach, muzykach, naukowcach żyje i będzie dłużej żyć niż wspomnienia o wielu politykach. A ludzie kultury i nauki w krajach urzędowania to najważniejsze środowiska opiniotwórcze.

I czasami bardzo bliskie sercu…

No, dobrze… Po tej mojej mowie w Sali Pleyel w stolicy Francji był jeszcze koncert szopenowski. Jakżeby inaczej!

I grała polska pianistka mieszkająca w Paryżu, Ewa Osińska. W kilka lat później została moją żoną.

Czytelnicy nie wybaczyliby mi, gdybym nie zagadnęła o jednego z Pańskich synów, Marcina, obecnie naczelnego „Playboya”.

Po wypadkach marcowych 1968 r. miałem zakaz pracy na Uniwersytecie Warszawskim przez 6 lat. Żeby utrzymać rodzinę, uczyłem francuskiego, ale też byłem kasjerem w Spółdzielni Kosmetycznej „Izis”, gdzie pracowały same kobiety. Chłopak widocznie się zapatrzył. Kiedy był korespondentem wojennym, przebywał wyłącznie z mężczyznami. Może miał dość wojny i dokonał radykalnego zwrotu.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!