Anna i Marek Rutkiewiczowie - małżeństwo pod znakiem roweru

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś
Jacek Żukowski

Anna i Marek Rutkiewiczowie - małżeństwo pod znakiem roweru

Jacek Żukowski

Gdyby nie rower zapewne nigdy by się nie spotkali. On wypełnia(ł) całe ich życie, choć gdy 9 miesięcy temu na świecie pojawił się Oskar – to on jest w centrum uwagi. Anna Szafraniec – od 5 lat już Szafraniec-Rutkiewicz oraz jej mąż Marek to ludzie świetnie znani w światku kolarskim, a ich nazwiska mówią wiele kibicom.

Ona, skromna dziewczyna z podkrakowskiego Głogoczowa, zawojowała świat, zostając wicemistrzynią globu, a w kraju nie mając sobie równych w prestiżowych cyklach wyścigów. On, rekordzista pod względem startów w narodowym wyścigu – Tour de Pologne, posiadacz koszulek najlepszego górala czy najaktywniejszego kolarza tej imprezy, stojący na podium w klasyfikacji generalnej jak również pojedynczych etapów, zwycięzca wielu innych wyścigów, wyrazista postać polskiego kolarstwa.

Sukcesy przyszły szybko

Ania nie miała szans robić w życiu czegoś innego. Trzech braci nie pozwoliłoby na to. Rok starszy Przemek jeździł w Iskrze Głogoczów, a młodsza siostra pozazdrościła mu medali.

- Zawsze miałam męskie towarzystwo na podwórku – było więc skakanie przez rzekę, budowanie szałasów – opowiada Ania. – Miałam wymagającą panią od wf Marylę Marzec, zmuszała mnie do biegów przełajowych i innych. Wtedy jej za to nie lubiłam, a teraz jej za to bardzo dziękuję. Z kolei brat zabierał mnie na najtrudniejsze zjazdy. Dzięki temu doszlifowałam technikę, co w kolarstwie górskim jest niezwykle ważne. Nie było wątpliwości, czy szosa, czy MTB, postawiłam na „górala”.

- Ja też od małego lubiłem jeździć na rowerze – mówi Marek Rutkiewicz. - W Olsztynie, skąd pochodzę, wiele jeździłem, były przejażdżki za miasto itp. Tata jeździł na rowerze „Favorit”, a potem ja przejąłem ten sprzęt. Zgłosiłem się do wyścigu i ustawiono mnie wśród tych, którzy mają wyścigowe rowery, bez podziału na wiek. Tak czy inaczej złapałem „bakcyla” i zapisałem się do UKS Finora Royal Olsztyn założony przez Zdzisława Trojgę, mojego pierwszego trenera. Była moda na sztuki walki, chodziłem na taekwondo, biegałem też długie dystanse. Wiedziałem, że kolarstwo i biegi nie idą w parze. Zacząłem trenować. Od razu wygrałem wyścig i to mnie napędzało. Wszyscy zawodnicy w klubie byli 2-3 lata starsi ode mnie. Musiałem im dorównać, a potem na wyścigach wśród rówieśników nie miałem problemów.

I na efekty nie trzeba było w ich przypadku zbyt długo czekać.

- W pierwszych mistrzostwach Polski w których wystartowałam, w 1996 r., wygrałam w kategorii open, będąc juniorką młodszą, pokonałam wszystkie seniorki i trafiłam do kadry – mówi piękniejsza połowa małżeństwa Rutkiewiczów. - Moja mama nie mogła sobie przyswoić, że w domu ma mistrzynię Polski, tylko zawsze mówiła, mam „mistrzynię sportu”. Wszystkich nas to przerosło, nie do końca wiedzieliśmy co się dzieje, zaczęły się telefony, wywiady. Rok później zdobyłam medal MŚ – w ogóle pierwszy dla Polski w kolarstwie górskim – brązowy. A był to mój pierwszy start w MŚ. Zostałam otoczona kloszem i uznana za mega talent.

- Byłem wtedy w SMS w Żyrardowie i nawet do nas doszła informacja, że jakaś tam kolarska zdobyła medal – śmieje się Rutkiewicz.

Gdyby nie rower…

Pierwszy raz Ania i Marek zobaczyli się w styczniu 1999 r. na zgrupowaniu w Polanicy-Zdroju. To był taki czas, że wszystkie kolarskie juniorskie kadry jeździły na zgrupowanie do jednego miejsca, w tym samym czasie.

- Marek często wspomina tamto spotkanie, że wpadła jakaś roztrzepana blondynka na stołówkę, bo ja zawsze dużo gadałam i byłam energiczna – mówi Ania. - A Marka dojrzałam od razu – wiadomo, przystojny brunet. Na nikogo innego nie zwróciłam uwagi.

- Zawsze pierwsi byliśmy na jadalni i mogliśmy obserwować, kto wchodzi – przypomina Marek.
Znajomość potoczyła się dynamicznie, tak, jak ich kariery.

- Uczęszczałem do Szkoły Mistrzostwa Sportowego, a to było jedno wielkie zgrupowanie przez 4 lata – mówi Marek.

- Ja też nie mieszkałam w domu, bo jak wyjeżdżałam w styczniu na różne obozy, to wracałam w październiku. Mieliśmy czas na zgrupowaniach, by się poznać.

- Nie było wtedy telefonów komórkowych – dopowiada Marek.

- Pisaliśmy więc listy – dodaje Ania. - Długo robiliśmy „podchody” pod siebie. Od Marka pożyczałam np. kamizelkę, jak jechałam na narty. Zabrałam mu dowód osobisty, by miał pretekst, by do mnie przyjść do pokoju. To były takie dziecinne zaloty.

Znajomość zacieśniała się.

- Mieliśmy po 18 lat kiedy pierwszy raz przyjechałem do rodzinnego domu Ani do Głogoczowa – wspomina Marek.
Tego samego, w którym teraz mieszkają, bo czekają jeszcze na swoje gniazdko, wijąc je niedaleko od tego domu.

- Nigdy nie ogłaszaliśmy tego światu, ale każdy wiedział, że jesteśmy parą – mówi Marek.

Nie byli zazdrośni o swoje sukcesy sportowe, nie rywalizowali ze sobą. W 2002 r. ona została wicemistrzynią świata, on zajął 3. miejsce w Tour de Pologne.

- Poszliśmy wtedy na starówkę w Warszawie, na lampkę wina, by świętować swoje sukcesy – opowiada Ania. - Ale spędzaliśmy z sobą bardzo mało czasu.

- Jeździłem we francuskiej grupie Cofidis. Widywaliśmy się przy okazji mistrzostw Polski i po sezonie w Zakopanem – opowiada Marek.

Uczucie było jednak na tyle silne, że doprowadziło ich do ołtarza.

- To nie była taka piękna miłość od początku – prostuje Ania. - Bywało różnie, przy rozłąkach, ograniczonej komunikacji. Każdy z nas miał swoje cele, presję. Bywało różnie, głównie z mojej strony.
Było tyle przeciwwskazań, by ten związek wytrzymał próbę czasu, ale determinacja Marka była duża.

- Bywało tak, że przez kilka miesięcy nie odzywaliśmy się do siebie – mówi Marek. - Widziałem, będąc we Francji, że wychodzi mi w zawodowstwie więc na tym się skupiałem.

„Pomogła” afera Cofidisu

Przełomem był powrót Marka z Francji do Polski. Rozwiązał kontrakt za porozumieniem stron, co było skutkiem afery dopingowej w którą było zamieszanych wielu kolarzy Cofidisu. Sprawa wyjaśniana była przez dwa lata.

- Było zamieszanych 20 kolarzy, niczego im jednak nie udowodniono – mówi Marek. - Była to burza w szklance wody, mnie nikt nie zawiesił, o nic nie byłem oskarżony.

Przeprowadził się do Myślenic.

- We Francji mieszkałem w górach, wiedziałem, że muszę nadal trenować w takim terenie – mówi. - Afera Cofidisu „pomogła”.
Nie zamieszkali razem, ale Marek wynajął mieszkanie w pobliskich Myślenicach, był 2005 r. Ania nie chciała, bo nie czułaby się dobrze w bloku.

Decyzja o ślubie odwlekana była długo. Ania kiedyś powiedziała, że wyjdzie za Marka, ale dopiero wtedy, jak wygra on Tour de Pologne.

- Oczywiście były to żarty – śmieje się Ania. - Nie było czasu, by zorganizować wesele.
- Nam to nie przeszkadzało, było nam ze sobą dobrze – dodaje Marek.
Impreza odbyła się w restauracji „Krakowiacy i Górale”, a ślub był w kościele w Głogoczowie.

Czeski horror

Jesienią 2014 r. związek został sformalizowany, ale ich życie tak naprawdę zmieniło się w 2015 r. Znowu przez kolarstwo.
Ania startowała w Pucharze Czech i…

- Zderzyłam się ze ścianą! Wyszła mi arytmia serca! Ale po kolei – mówi o tym przypadku już z dystansem, zachowując spokój. - Jako sportowiec byłam co pół roku badana i nigdy nie miałam kłopotów ze zdrowiem. Zawsze miałam niski poziom elektrolitów, potasu, magnezu, na EKG pojawiały się dodatkowe skurcze serca, ale nie było to nic niepokojącego. To co się stało na wyścigu w Czechach spadło na mnie, jak grom z jasnego nieba. Nie widziałam, co się stało, bo akurat jechało mi się super. Na podjazdach rywalki „strzelały mi z koła”. Na ostatnim zjeździe zrobiło mi się ciemno przed oczami, nie mogłam oddychać, totalnie opadłam z sił. Usiadłam, a czułam się jakbym jechała na maksa. Straciłam przytomność. Trafiłam do szpitala. Okazało się, że to jest częstoskurcz komorowy.

- Byłem przed wyścigiem Amstel Gold Race gdy zadzwonił jeden z menedżerów grupy Kross, w której jeździła Ania i przedstawił taką wersję wydarzeń, że mocno się wystraszyłem – opowiada Marek. - Powiedział, że ratownicy muszą zatrzymać akcję serca i potem będą ją reanimować. Jak to usłyszałem, to skóra mi ścierpła. Nie wiedziałem, co ze sobą robić. Dopiero dostałem telefon od Ani, która mnie uspokoiła, bo okazało się, że to było rutynowe działanie.
Trafiła do szpitala Jana Pawła II w Krakowie, gdzie podjęto decyzję o ablacji serca – zabiegu leczącego arytmię, polegającego na wypaleniu ogniska powodującego arytmię. Przedstawiono jej sprawę tak, że zrobią zabieg, a po tygodniu wróci do treningów i będzie przygotowywała się do igrzysk w Rio.

- Ok, chciałam mieć to za sobą szybko – mówi Ania. - Okazało się, że ablacja się nie udała. Dodatkowo zrobiła się przetoka w nodze, przeszłam operację zszywania tętnicy udowej. Miesiąc byłam uziemiona, nie byłam w stanie chodzić. Straciłam ponad 2 litry krwi w związku z mocnym unaczynieniem. Potem robiłam badania i okazało się, że serce daje radę, dostałam zielone światło – mogę wrócić do sportu! Próbowałam trenować, ale po 10 min zajęć wracałam do domu i nogę miałam jak balon, bo tak mi puchła. Wygrałam maraton w Myślenicach w sierpniu 2015 r. We wrześniu pojechaliśmy na wyścig do Austrii i znów pojawił się częstoskurcz. Udałam się na kolejną ablację. Znów się nie udała. Zaczęły się częste wizyty na SOR-ze. Moim dobrym duchem był doktor Jacek Bednarek, który pomagał mi o każdej porze dnia i nocy.
- Był taki okres, że jak wracałem po treningu to tylko patrzyłem na Anię, czy coś się nie dzieje, co chwilę byliśmy na pogotowiu.

Zamieniła rower na… wózek

Szafraniec-Rutkiewicz jest pod opieką centrum Kardiologicznego w Aninie. Przeszła już pięć zabiegów ablacji. Po czwartej dr Łukasz Szumowski zakomunikował, że spowodowała ona blizny na osierdziu i sport odpada. Możliwy jest tylko w formie rekreacyjnej.

- Po drugie ablacji i tym, co się zaczęło dziać zwątpiłam, że wrócę do sportu – mówi Ania. - Oswajałam się z myślą od października 2015 r. W szpitalach spędziłam łącznie kilka miesięcy. Wiedziałam, że jestem ciężkim przypadkiem.
Pół roku była na zwolnieniu, świadczenia wypłacał ZUS. Kontrakt z Krossem wygasł. Z PZKol-u nie było żadnej reakcji.

Obecnie ma czasową rentę zdrowotną. Jak zaszła w ciążę, odstawiła rower.

- Zamieniłam go na spacery z wózkiem – mówi Ania. - Arytmię odczuwam na co dzień. Emocje, jakiś stres powodują nasilanie się jej. Obawiam się, że gdyby mnie coś złapało, to mając małego człowieczka pod opieką muszę się na nim skupić. Lekarze zalecili mi umiarkowaną aktywność fizyczną.

Bez roweru nie ma życia

Przy kolarstwie chce zostać. Z mężem planują nieodległą przyszłość. 2020 r będzie ostatnim w karierze Marka. Będzie jeździł w grupie o nazwie: Mazowsze – Serce Polski

- Planujemy z Markiem założyć grupę kolarską, byłoby to takie nasze sportowe dziecko – mówi Ania.
Mąż byłby dyrektorem sportowym, a żona od spraw marketingowych i księgowych.

- Byliśmy blisko już w 2019 r. - mówi Marek. - Start takiej grupy to koszt 2 mln zł, a my znaleźliśmy sponsorów na połowę tej kwoty. Jeden ze sponsorów w ostatniej chwili się wycofał. W ostatnich latach zajmowałem się dużo logistyką. Chcę zakończyć karierę jakimś sukcesem, bo ostatnie dwa sezony nie były udane. Oprócz grupy chcielibyśmy stworzyć UKS dla miejscowej młodzieży.

- Współpracuję z firmą trenerską, rozpisuję treningi, głównie dla amatorów – kontynuuje specjalistka MTB. - Kontakt z zawodnikiem mam przez internet i to nie do końca wpisuje się w moją ideę trenowania, w której potrzebny byłby kontakt bezpośredni, a najlepszy trener to taki, który jeździ z zawodnikami i czuje to samo, co oni. Zawsze wszystko starałam się robić na 101 procent. W sporcie amatorskim taka forma trenowania jest ok, w profesjonalnym już nie do końca.

Wychowają mistrza?

Oskar na pewno po rodzicach odziedziczył wspaniałe sportowe geny. Czy widzą go kiedyś w roli zawodnika?

- Nie będziemy syna popychać do kolarstwa, nie będziemy go sadzać na rower – mówi z przekonaniem Marek. - Kiedyś ścigałem się z Tomkiem Brożyną ostatnio z jego synem i wiem, że ojciec nie wymuszał na nim niczego. Jak będzie więc chciał to oczywiście.

- Przedstawimy mu, że to ciężki kawałek chleba – mówi Ania. - Nie wiem, czy przy moim sercu zniosłabym stres związany z jego startami.

- Teraz trening to walka z cyframi, nie ma żadnej finezji.

Poza tym ten sport stał się niebezpieczny, strach wyjść na trening, bo samochody nie szanują kolarzy – dopowiada Marek.
Na razie myślą o własnej grupie. Czy kiedyś pojedzie w niej Oskar Rutkiewicz? Mimo krygowania się rodziców, na pewno byliby z tego szczęśliwi.

Jacek Żukowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.