Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

A śpiewak zawsze jest sam

Redakcja
To z reguły nie są sympatyczni goście. Bo cały czas są święcie przekonani, że muszą nieustannie walczyć o swoje. O pozycję, o rangę, o miejsce w szeregu...

A to dla bliźnich jest nieco męczące. Walczą z przeciwnikami, a jak tych akurat nie ma, to z przyjaciółmi. Walczą też zaciekle sami ze sobą. Dlaczego? Najprostszym wytłumaczeniem jest oczywiście mozolne wyrywanie się ze społecznych nizin, to "od zera do bohatera", ta konieczność ciągłego udowadniania, że się przegoniło samego siebie. Bo kiedy uda się to zmienić w determinację, to nagle okazuje się, że dysponujemy czymś, czego sytym konkurentom nie staje. Tyle, że wszystkiego wytłumaczyć się w ten sposób po prostu nie da.

"Get on Up", filmowa biografia Jamesa Browna, to kolejna opowieść o facecie z biedoty, który wdrapał się na sam szczyt dzięki talentowi i bezwzględności. Facecie, który jednocześnie był geniuszem i niesympatycznym typkiem. Ta biografia niczego odkrywczego nam nie sprzedaje, ale jest kapitalnie zmajstrowana - długi film ogląda się znakomicie, bo montaż, muzyka i dynamika scen czarują. I tylko kiedy to oczarowanie obrazkami mija, zaczynamy się zastanawiać, co nam zostaje w głowach. Bo przecież życie Jamesa Browna, króla muzyki soul i funk, jak żadne inne nadawało się do opowiadania w różny sposób. Ta opowieść mogła mieć albo kontekst społeczny - to przecież historia emancypacji czarnej Ameryki - albo psychologiczny, albo kulturowy, w końcu Brown rzeczywiście zmienił muzykę. Bo, jak słusznie mówił, jest w nutach wszystkich ważniejszych artystów - nie tylko soul i funk - którzy tworzyli po nim.

Twórcy filmu zdecydowali się na opowieść zanurzoną w psychologizowaniu, opowieść o samotności śpiewaka, który geniuszem wyrasta ponad bliźnich, ale tak po ludzku często zupełnie się gubi. Czujemy wręcz niedosyt sygnałów społecznych czy politycznych z lat 60. i 70. Z drugiej strony zaskakuje retuszowanie Browna. Weźmy temat przemocy domowej - Brown poznał ją za młodu, a potem, jak to zwykle bywa, sam był sprawcą. Tymczasem w filmie sprzedano nam to jakoś tak leciutko i na marginesie. Cóż, może James Brown to facet na serial, a nie na jeden film... A tak swoją droga to ciekawe, jak specyficznie postrzegany jest u nas. Bo nie czarujmy się, w Polsce zakochanej raczej w brytyjskich brzmieniach, tacy rewolucjoniści jak James Brown zawsze byli trochę z boku. A czas zweryfikował artystów tamtych dekad. Muzyka Browna czy Hendriksa dziś brzmi tak, jakby nagrano ją wczoraj. Muzyka wielu innych gwiazd tamtego okresu brzmi tak, jakby nagrano ją pół wieku temu.

Tak więc oglądamy biografię pana Browna - oczywiście jak to teraz wypada niechronologiczną i udziwnianą różnymi zabiegami. Poznajemy chłopaka z najgłębszej prowincji, który przymiera głodem, kradnie i tęskni za jakąkolwiek rodziną. Kiedy zaczyna się rewolucja muzyczno - obyczajowa Brown jest gotowy. Z jego talentem i niezwykłą ekspresją staje się wielką gwiazdą. Pytanie tylko, czy też wielkim człowiekiem.
W takich filmach najważniejszą rzeczą jest to, kto gra główną rolę - bo od tego zależy, czy film się wyłoży, czy będą owacje na stojąco. Chadwick Boseman w roli pana Browna jest kapitalny i magnetyczny, a jego budowanie roli przypomina trochę naszego skromnego Tomasza Kota, grającego Religę. Bo na początku widzimy genialną imitację postaci - gestów, mimiki, zachowań, wyglądu - a potem okazuje się, że to coś zdecydowanie więcej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!